wtorek, 31 grudnia 2013

Koniec

No i mamy metę, jeśli chodzi o Dwunastu wspaniałych. Filmowy projekt dobiega końca, a ja mogę poszczycić się obejrzanymi filmami w ilości stu dwudziestu pięciu. Mnie samą ta liczba wprawia w zadziwienie. Naprawdę udało się obejrzeć aż tyle? A przecież mogło ich być jeszcze dużo więcej ;-)

Spośród tak dużej liczby filmów, zdecydowałam się wybrać dwanaście filmów, po jednym na miesiąc, które należą do ścisłej czołówki moich ulubionych filmów.
Oto i one:

Jeździec bez głowy - Johnny Depp
21 - Jim Sturgess
Zaczarowana - Patrick Dempsey
Połów szczęścia w Jemenie - Ewan McGregor
Lęk pierwotny - Edward Norton
Gladiator - Joaquin Phoenix
Sherlock Holmes - Jude Law
Kochanek królowej - Mads Mikkelsen
Gangster Squad. Pogromcy mafii - Ryan Gosling
Joe Black - Brad Pitt
Incepcja - Leonardo diCaprio
Skyfall - James Bond

Z kolei gdyby ktoś zapytał, który z dwunastu, a właściwie, wliczając odtwórców roli Bonda, siedemnastu aktorów, jest tym ulubionym, miałabym sporo problemu z odpowiedzią. Każdy z nich jest inny i każdy z nich gwarantuje mi dobry seans, choćby przez wzgląd na swoją w filmie obecność. Dzięki Dempseyowi obejrzałam Chirurgów, i wciąż ogląda, dzięki Mikkelsenowi oglądałam Hannibala. Ale to Edward Norton, Johnny Depp i Leonardo diCaprio zajmują stałe miejsce w moim filmowym sercu. Niekoniecznie w tej kolejności.

Wszystkim, którzy w tym roku towarzyszyli mi w tym projekcie, czytając, zgłaszając kandydatury aktorów, wytykając błędy, serdecznie dziękuję. Przyjemność oglądania stawała się jeszcze większa, gdy wiedziałam, że będę mogła z Wami podzielić się swoimi, prawie nigdy obiektywnymi, spostrzeżeniami. Czy od stycznia ruszy nowy projekt, tego nie wiem. Póki co nie mam jasno sprecyzowanego pomysłu. Chyba, że Wy macie jakieś sugestie. Jeśli tak, piszcie ;-)

Wszystkiego dobrego w 2014 roku!

Skyfall

Casino Royale wypowiedziałam się przy okazji Madsa Mikkelsena, który zagrał tam czarny charakter. Tamta odsłona Bonda przyniosła ze sobą kontrowersje, co już właściwie nie powinno nikogo dziwić, bowiem zawsze, gdy wybierano nowego aktora do roli 007 zewsząd dobiegały głosy zawodu, oburzenia czy nawet wściekłości. 


Napisałam w sierpniu, że mi się Craig podoba jako Bond, mimo tych wszystkich rzeczy, którymi różni się od swych poprzedników. Nawet kiedy ukazało się 007 Quantum of Solace, zdecydowanie słabsze od Casino Royale, zdania nie zmieniłam, a tym bardziej nie zamierzam go zmieniać po aktualnie panującej najnowszej produkcji z Bondem w roli głównej.


Skyfall to film, który będzie nas trzymał w napięciu od samego początku do samego końca. Przeżyjemy w nim śmierć Bonda i jego zmartwychwstanie, a także atak terrorystyczny na M (Judi Dench) i całe MI6. Będą ginęli agenci, a M, naciskana przez Garetha Mallory'ego (Ralph Fiennes), będzie musiała nie tylko tłumaczyć się ze swych działań przed specjalną komisją, ale i rozważyć myśli o emeryturze. Na ratunek będzie musiał ruszyć Bond mając do pomoc Eve Monneypenny (Naomi Harris) i Severine (Berenice Marlohe) oraz nowego, młodziutkiego Q (Ben Whishaw). Tym razem jego przeciwnikiem będzie były agent MI6, oszukany przez M, zostawiony na pastwę losu, wyruszył, by dokonać zemsty. Czy James pokona Raoula Silvę (Javier Bardem)?


To zdecydowanie mój ulubiony film wśród Bondów. Naprawdę. Wspaniała Dench i Fiennes, piękne kobiety, tyle akcji, ile tylko człowiek mógłby sobie wymarzyć, naprawdę zły czarny charakter i on, James Bond. To jest właśnie Bond, którego mogłabym kochać, wielbić i szanować. Na takiego Bonda czekałam i mam nadzieję, że Daniel Craig nie rozstanie się tak szybko z serią przygód 007 jak niektórzy jego poprzednicy. Poza tym, w którym Bondzie była tak cudowna piosenka tytułowa (może GoldenEye Tiny Turner, ale mnie nie przekonała), jak ta napisana przez Adele, za którą otrzymała Oscara? No, w którym?



poniedziałek, 30 grudnia 2013

GoldenEye

No, to był dopiero Bond. Od ostatniej części minęło sześć lat, w międzyczasie zdążył upaść Związek Radziecki, a i problemy wobec których miał stanąć Bond w nowych czasach zmieniły się o sto osiemdziesiąt stopni. W dodatku twórcy przygód Bonda stanęli wobec dylematu: kto ma zagrać tytułową rolę agenta 007? Ostatecznie ich wybór padł na tego, który brany był pod uwagę już w roku 1987, ale wówczas jego inne plany kontraktowe uniemożliwiły realizację tego zamysłu. Teraz jednak, wciąż chętny, by grać słynnego agenta, był także dostępny. Problem był jeden: Irlandczyk miał grać Szkota. Pierce Brosnan jako James Bond.


Fabuła, podobnie jak i poprzednich części, nie była specjalnie ambitna, ale po raz kolejny udowodniono, że fabuła Bonda nie musi być ambitna, żeby fani na całym świecie najpierw z niecierpliwością oczekiwali, później zaś kierowali się ku kinom. Tym razem Bond znów staje przeciwko rosyjskiej potędze, która za pomocą bomby elektromagnetycznej chce wprowadzić chaos w urządzeniach elektronicznych, a tym samym chaos na całej kuli ziemskiej. Ktoś jednak chce ich w organizacji tego chaosu ubiec. Projekt zostaje skradziony, ślady zatarte. Ocalała jedynie programistka Natalya Simonowa (Izabella Scorupco). Zadaniem Bonda jest odnalezienie kobiety, ona bowiem wie, jak powstrzymać ów projekt zwany GoldenEye. Wkrótce Bond znajdzie nie tylko Natalyę, ale też 006 (Sean Bean) uważanego do tej pory za zmarłego.


Polski wątek w filmie przyciągnął do kin dodatkowych kilka tysięcy fanów Izabelli Scorupco, która kilka lat później wcieli się w rolę Heleny w Ogniem i mieczem, a tym samym warkoczami wyryje sobie poczesne miejsce w sercach polskich widzów. Sam Pierce Brosnan, choć z pewnością przeżywał chwile zwątpienia, czy podoła zadaniu, nie pozwolił by obawy te zaćmiły mu to, na czym zna się najlepiej, a mianowicie: aktorstwo. Trudno jednak zaprzeczać, że to rola 007 wywindowała go do miejsca, w którym znajduje się dziś, jako gwiazda takich obrazów jak Afera Tomasa Crowna, Evelyn, czy fenomenalny Autor widmo. W rolę Bonda wcielał się aż do roku 2002, gdy zagrał po raz ostatni w filmie pt. Śmierć nadejdzie jutro. Partnerujący mu Sean Bean również rozwinął skrzydła po przygodzie z Bondem, czego o towarzyszącej obu panom Izabelli powiedzieć już nie można. Okay, w Polsce jest znana i nawet rozpoznawana (jeszcze), ale wygląda na to, że długo to nie potrwa. Na koniec zaś rzec należy, że wśród sześciu do tej pory odtwórców roli Bonda, Pierce Brosnan jest tym najprzystojniejszym. Ach, te irlandzkie korzenie...


W obliczu śmierci

Rok 1985 przyniósł zmianę na pozycji aktora wcielającego się w postać Bonda. Tym razem wybór padł na Timothy Daltona, choć do wyścigu o tę rolę stanęli także Sean Bean i Pierce Brosnan. Jak sam Dalton przyznawał, jego wkład w nadanie Bondowi charakteru miał na celu przede wszystkim przywróceniu postaci filmowej wizerunku, jaki wyłania się z książek Iana Fleminga. Czy mu się udało, ocenić muszą ci, którzy przeczytali przygody Bonda na papierze.


Film otwiera śmierć jednego z agentów. Wkrótce radziecki generał Koskov zgłasza się do MI6 twierdząc, że ma informacje zgodnie z którymi za śmiercią agenta stoi inny z radzieckich generałów, Puszkin. Jego celem jest ponoć likwidacja wszystkich agentów posiadających licencję na zabijanie. James Bond (Timothy Dalton) zostaje wyznaczony do zabicia generała Puszkina. Zanim to jednak uczyni, odkryje, że śmierć Puszkina bardzo, ale to bardzo opłaca się samemu Koskovowi. Bond będzie musiał odkryć prawdę, co stoi za nagłym zrywem poczucia przyzwoitości Koskova. Aby to uczynić, stanie przed nie lada wyzwaniem: przeciągnięcie na swoją stronę Mily Karovej (Maryam d'Abo), dziewczyny generała.


Z całym szacunkiem dla wszystkich fanów Daltona jako Bonda, ale mnie nie przekonał. Zdecydowanie mu się to nie udało i po W obliczu śmierci nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby obejrzeć kolejny z nim film, czyli Licencja na zabijanie. No, może spojrzenie ma bardziej elektryzujące niż jego poprzednicy. Sześć lat później w roli Bonda pojawił się zaś ten, do którego miały trafić role Timothy Daltona. Ale zanim to nastąpiło, świat kojarzył Bonda z mężczyzną o ciemnej, ale bardzo bujnej czuprynie. Gdzie się podziali ludzie, którzy kazali Moore'owi skrócić włosy?


Żyj i pozwól umrzeć

Tyle zaległości przez czas świątecznych i wcześniejszych przygotowań, że muszę teraz wybrać, jakimi filmami się z Wami podzielę. Mam nadzieję, że będziecie zadowoleni, zwłaszcza, że to już jedne z ostatnich.

Po roli w Diamenty są wieczne Sean Connery definitywnie pożegnał się z serią filmów o agencie 007. Być może zapragnął być kojarzony także z innymi postaciami, a może po prostu uznał, że najwyższa pora ustąpić komuś innemu. Poszukiwania nowego odtwórcy roli Jamesa Bonda trwały jakiś czas, aż wreszcie uznano, że słynny Święty będzie najlepszy do tej wymagającej roli. Zanim jednak pozwolono mu stanąć przed kamerami, musiał na przemian chudnąć i tyć, oraz wielokrotnie skracać włosy, które producentom wciąż wydawały się za długie. O tych perypetiach można przeczytać w wielu wywiadach z ... Rogerem Moorem, siedmiokrotnym odtwórcą roli agenta w służbie Jej Królewskiej Mości.


Tym razem Bond bada sprawę zagadkowych morderstw popełnionych na agentach w trzech różnych miejscach: Nowym Jorku, Nowym Orleanie i na Karaibach. W mieście, które nigdy nie śpi zetknie się po raz pierwszy ze swym antagonistą, Mister Bigiem (Yaphet Kotto), nie mylić z Mr. Bigiem z Seksu w wielkim mieście. Big jednak woli Bonda wyeliminować i ten będzie musiał stanąć do walki z nasłanymi przez niego gorylami. Z pomocą agentowi pospieszy piękna tarocistka, zajmująca się także voodoo, imieniem Solitaire (Jane Seymour), z którą wspólnie pospieszy na uroczą karaibską wyspę, gdzie prawdopodobnie ukrywa się doktor Kananga, nieznany, ale za to niebezpieczny, i do spółki z Bigiem knujący coś przeciwko ludzkości.


Wątpliwości co do słuszności wyboru Moore rosły im bliżej było premiery, ale ostatecznie przyszło fanom przyznać, że rok 1973 okazał się łaskawy dla odtwórcy roli Świętego. Poradził sobie bardzo dobrze, a w moich oczach zdecydowanym plusem jest również zdecydowany brak owłosienia na klatce piersiowej. To, na co zwracają uwagę krytycy oraz fani to fakt, że można się na tej części Bonda śmiać przez sporą część filmu. I rzeczywiście, zabawa w trakcie oglądania jest tu na pewno lepsza niż w poprzednich częściach. Na uwagę zasługuje też luz, który reżyser Guy Hamilton usiłował wprowadzić do przygód agenta. Można by rzec, idąc za przykładem wielu przede mną, że Hamilton zrywa boki z manier 007 i jego brytyjskiego wychowania. W rolę dziewczyny Bonda wcieliła się przyszła doktor Queen i przyznaję szczerze, że o wiele lepiej kojarzy mi się z lekarką na Dzikim Zachodzie niż kapłanką voodoo.


piątek, 20 grudnia 2013

W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości

Sean Connery pojawił się, po Goldfingerze, jeszcze w dwóch filmach. W 1965 roku zagrał w Operacji Pioum, uznawanej za jedną z najlepszych części o przygodach Bonda (przynajmniej z tym aktorem jako odtwórcą roli agenta 007), a następnie w 1967 roku w kolejnej części pt. Żyje się tylko dwa razy. Później zniknął z radarów twórców przygód Bonda aż na cztery lata, bowiem w 1969 roku w rolę Bonda wcielił się po raz pierwszy i ostatni George Lazenby, który z pochodzenia jest ... Australijczykiem. Wyobrażam sobie larum, jakie zostało wówczas podniesione, że najsłynniejszego brytyjskiego agenta ma zagrać potomek może i Brytyjczyków, ale wszak mieszkających w Australii, która przez długi czas była przecież dla Wielkiej Brytanii karną kolonią.


Australijczyk grający Brytyjczyka to nie jedyne kuriozum w tym filmie. Tu bowiem James Bond, wciąż diablo przystojny (ech, ci Australijczycy), po raz pierwszy i ostatni wstępuje w związek małżeński. Ale po kolei. Na pięknej portugalskiej plaży Bond ratuje z opresji pewną uroczą damę, hrabinę Tracy Di Vicenzo (Diana Rigg), ta jednak szybko ucieka również przed swym wyzwolicielem. Niezrażony Bond podąża jej śladem do hotelu w kurorcie, gdzie wkrótce znów musi wybawiać pannę z opałów. Dwukrotnie. Gdy ta znów mu ucieka, Bond zostaje zaproszony na spotkanie z ojcem dziewczyny, który przy okazji jest szefem potężnej organizacji, niekoniecznie legalnej, a który chce by Bond usidlił jego córkę. W zamian Bond żąda informacji o miejscu ukrywania się Ernsta Blofelda (Telly Savalas), który powiązany jest z organizacją Widmo. Wkrótce, podając się za genealoga, Bond trafia do Piz Glorii, bazy Blofelda w Alpach Szwajcarskich. Tu spróbuje odkryć, w jaki sposób Blofeld zamierza zaatakować, sam zaś będzie zmagał się z pacjentkami Blofelda, które będą zabiegać o atencję Bonda wyjątkowo usilnie.


Przede wszystkim - długi. Mimo wątku miłosnego zwieńczonego małżeństwem (i dramatem) - nudny. Być może że jego długość wpływa na to drugie. Gdyby był krótszy, a wątki bardziej ściągnięte w czasie, wówczas W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości miało szansę stać się hitem. Nie wątpię jednak, że wielbiciele Bonda poszli tłumnie obejrzeć Australijczyka w roli 007, tak samo jak wiele lat później poszli zobaczyć, jak pewien niebieskooki blondyn robi to samo, co Lazenby - przypuszcza zamach na brytyjską świętość. Co jednak godne uwagi, minusem filmu wcale nie jest gra aktorska. Lazenby doczekał się za swą rolę nominacji do Złotego Globu, a niektórzy spośród krytyków uważają, że godnie zastąpił Connery'ego. Szkoda, że jednorazowo.


środa, 18 grudnia 2013

Goldfinger

Trzecia część przygód Bonda ukazała się w dwa lata po premierze pierwszej, zgodnie z zasadą "co rok prorok". Sean Connery wciąż pozostawał odtwórcą najsłynniejszego już agenta-amanta wszechczasów, zasadniczą jednak zmianą, jaka się dokonała, była zmiana na fotelu reżyserskim. Dotychczasowego reżysera Terence'a Younga zastąpił Guy Hamilton. 


Tym razem Bond zajmuje się śledzeniem opętanego żądzą złota Aurice'a Goldfingera (Gert Frobe). Agencje wywiadowcze jedynie domyślają się, że ten potentat na rynku cennego kruszcu szykuje jakąś wielką akcję. Są zdecydowane go powstrzymać, by to jednak uczynić potrzebują informacji. Bond takowe pozyskuje od Jill Masterson (Shirley Eaton), która wkrótce potem zostaje zamordowana w dość wymyślny sposób. Scena z leżącą na łóżku aktorką pokrytą złotą farbą należy już chyba do kanonu najbardziej klasycznych scen z filmów o 007. Bond w ślad za Goldfingerem wyjeżdża do Szwajcarii, gdzie w pułapce na Bonda, życie traci siostra Jill, Tilly (Tania Mallet), przybyła tam, by zemścić się na Goldfingerze za śmierć siostry. Schwytany Bond zostaje przewieziony do siedziby Goldfingera, gdzie bezsilnie będzie przyglądał się przygotowaniom do napadu stulecia: włamaniu do Fort Knox, skarbca USA. Uroczego amanta pilnować będzie Pussy Galore (Honor Blackman), pani pilot i ochroniarz w jednym. Jeśli w wersji filmu z lektorem usłyszycie nazwisko Pussy jako Cipcia Obfita, możecie parsknąć śmiechem, a potem pokiwać z politowaniem głową nad pomysłowością tłumaczy. Bo choć rozumiem konieczność oddania wyjątkowego imienia i nazwiska bohaterki, to czy naprawdę musiało być ono tak dosłowne? ;)


Zdecydowaną wadą tego filmu jest nagromadzenie blondynek na centymetr kwadratowy taśmy filmowej. W dodatku żadna z tych, które podeszły do Bonda bliżej niż na piętnaście metrów, nie mogła czuć się bezpiecznie i być pewną, że wyjdzie z tego spotkania cała i zdrowa, a przede wszystkim żywa. Sceną, która mnie utknęła w pamięci, jest ta, w której Bond najpierw widzi czającego się zabójcę w źrenicach obejmowanej kobiety, a następnie tą samą kobietą zasłania się przed tymże zabójcą. Czy tylko ja mam takie wrażenie? Bo może on wcale tam nie używa pięknej blondynki jako tarczy ochronnej. Ech, rycerskość umarła.


czwartek, 12 grudnia 2013

Pozdrowienia z Rosji

To drugi z filmów opowiadających przygody szarmanckiego brytyjskiego agenta, a przy okazji film, który udowodnił mi, że nie tylko w dzisiejszych czasach pojawiają się problemy z tłumaczeniem tytułów filmów, czy nawet tłumaczeniem samych dialogów. Weźmy sam tytuł. Po angielsku 'From Russia with love' można oddać jako 'pozdrowienia z Rosji' i takowoż tytuł figuruje w bazie filmów na filmweb.pl, czy w spisie filmów o Jamesie Bondzie. Ale wystarczy zerknąć w nazwę linka na tym samym filmwebie, by odkryć, że tytuł - przynajmniej wg niektórych - brzmi 'pozdrowienia z Moskwy'. Jest o tym także przekonany lektor, który w ten właśnie sposób tłumaczy nam tytuł filmu, a także napis na zdjęciu, które Bond zostawia pannie Moneypenny.


Drugi z cyklu filmów o 007 można by w skrócie nazwać 'pomieszanie z poplątaniem', co nie zmienia faktu, że jak na standardy lat 60-tych i 70-tych trzymająca w napięciu historia o podstępach czających się za każdym rogiem może się podobać. I trzymać przed telewizorem bez znudzenia. Wychowanym na agentach FBI i CIA współczesnym może się jednak dłużyć. I znudzić. Ja wytrzymałam, co na pewno jest niebywałym wyczynem. A gdyby dodać do tego, że jestem zdecydowanym fanem aktualnego Bonda, to fakt, że bawiłam się dobrze na Pozdrowieniach z Rosji, można by uznać za przedświąteczny cud.


James Bond (Sean Connery) otrzymuje zadanie przewiezienia bezpiecznie i cało do Wielkiej Brytanii urodziwej pracownicy radzieckiej ambasady. Oprócz urody, owa pracownica, Tatiana Romanowa (Daniela Bianchi) posiada także maszynę szyfrującą Lektor, którą to maszyny Brytyjczycy bardzo chcieli by mieć. Choć Brytyjczycy wietrzą podstęp, decydują się wysłać Bonda, by zdobył maszynę, a sytuację ułatwia im Tatiana, która żąda właśnie jego jako swej eskorty. W tym samym czasie organizacja Widmo wysyła swego najlepszego zabójcę, by pomścił śmierć doktora No. Bond ma zginąć. Jednak nie byłby sobą, gdyby częściowo nie odwrócił szali na swoją stronę. Razem z Tatianą kradną Lektora i wsiadają do Orient-Expressu. Ale dopiero tam zacznie się zabawa.


Wielka szkoda, bo fani panny Bianchi nie usłyszą w filmie jej oryginalnego głosu. Ze względu na włoski akcent, którego trudno było się pozbyć, głosu Danieli użyczyła Barbara Jefford. W tej części po raz pierwszy pojawia się Q (Desmond Llewelyn) i jego słynne zabawki Bonda, o których posiadaniu marzył każdy chłopiec (ten większy i ten mały), które z czasem robiły się coraz bardziej skomplikowane, zabawne i niebezpieczne. Ale nawet dziś, walizka miotająca gaz łzawiący robi wrażenie.


czwartek, 5 grudnia 2013

Doktor No

Aż trudno było mi uwierzyć, że ktoś może nie tylko oglądać, ale także pałać miłością do takiego starocia, tfu, klasyka kina. Ale po obejrzeniu pierwszego (chronologicznie) filmu, gdzie główną rolę gra agent w służbie Jej Królewskiej Mości, mimo krytycznego oka nieodrodnego dziecka XXI wieku, zrozumiałam, albo dopiero zaczęłam rozumieć, atencję jaką wciąż darzy się 007.


Historia, która otwiera przygody agenta, rozpoczyna się na Jamajce, gdzie dochodzi do podwójnego morderstwa działającego tam agenta i jego sekretarki. Na miejsce wysłany zostaje agent 007, James Bnond (Sean Connery), który w porozumieniu z amerykańską CIA, ma nie tylko rozwiązać zagadkę tego morderstwa, ale także udaremnić starania tajemniczego Doktora No. Ukrywający się na otoczonej legendami Wyspie Krabów chce udaremnić program kosmiczny Amerykanów. Bond nie ma czasu, musi działać, a czyhający na jego życie co i rusz zamachowcy tylko mu przeszkadzają. Ale w końcu jest 007, prawda?


Oglądając Bonda, miałam wrażenie, jakbym przeniosła się do czasów Dzikiego Zachodu, gdzie czarne jest czarne, białe jest białe, a najprzystojniejszy z kowbojów zawsze zabiera dla siebie najpiękniejszą kobietę. Bond na froncie działań wywiadowczych jest właśnie takim kowbojem, w eleganckich garniturach, z papierosem w dłoni i błyskiem w oku, wie, że żadna z pięknych dam mu się nie oprze, nawet ta, której zadaniem jest dybać na jego życie. Dziś wiele z rozwiązań zastosowanych w Doktorze No będzie nas już tylko bawić, podobnie jak to, że James Bond jest w stanie pokonać trzech przeciwników, nie robiąc ani jednego zagniecenia w swoim nieskazitelnym garniturze. Dziewczyna Bonda, którą gra tutaj Ursula Andress, jest piękna, skrzywdzona (jakżeby inaczej, półsierota wychowywana przez ojca, który zginął prawdopodobnie z rąk doktora No) i oczywiście, gdy pojawia się po raz pierwszy na ekranie, półnaga. Co godne uwagi, Ursula Andress nosiła wzorzystą tunikę do jednokolorowych spodni/legginsów, zanim to się stało modne w XXI wieku, należą jej się zatem podziękowania od grona naszych celebrytek.


A teraz najważniejsze. Odtwórcą Bonda w pierwszej części jego przygód był Sean Connery. Szkot z pochodzenia, miał trzydzieści dwa lata, gdy wcielił się w agenta 007 i pozostał nim aż do 1971 roku (z przerwą w roku 1969). Konia z rzędem temu, kto odgadłby, że to właśnie on nie czytając ani fabuły, ani napisów początkowych. To zadziwiające, jak człowiek potrafi się zmienić na przestrzeni lat, jednak wnikliwe oglądanie z pewnością przyniesie westchnienie ulgi. Jest coś takiego w oczach Bonda, co można znaleźć później w oczach Williama z Baskerville czy kapitana Masona. Powiadają również, że Connery jest najlepszym Bondem w historii. Przekonacie się jednak, że nie tylko on.


niedziela, 1 grudnia 2013

Grudzień z ...

Wybór aktora na ostatni miesiąc mojego projektu był trudny. Rzekłabym, arcytrudny. Do tego stopnia, że zdecydowałam się na małego psikusa, również po to, by samą siebie zachęcić do obejrzenia filmów z jego udziałem.

Urodził się w 1968 roku, w miesiącu kwietniu dnia trzynastego. Tak mówi jego oficjalna biografia. Oficjalna i najnowsza, bo było ich już kilka. Jego rodzice, Andrew - z pochodzenia Szkot - i Monique - z pochodzenia Szwajcarka - posiadali ogromny majątek ziemski w Szkocji. Tam, w miejscowości Skyfall, miał urodzić się nasz bohater. Inne biografie mówią, że urodził się w Berlinie Zachodnim, gdzie jego ojciec przebywał z misją dyplomatyczną. Po wyrzuceniu z prestiżowego Eton, ukończył Fettes College (inne źródła podają, że było to Cambridge) i wstąpił do Royal Navy. W Special Boat Service otrzymuje rangę komandora, a następnie wraz z jednostką sił specjalnych odbywa służbę m.in. w Iraku, Somalii, czy Libii. Jego kariera wojskowa osiąga swój szczyt i jednocześnie koniec, gdy zostaje zwerbowany do MI6 jako tajny agent. Po kilku latach służby otrzymuje status 00, co w języku tajnych służb oznacza "licencję na zabijanie".

Jego mocną stroną są języki obce. Posługuje się biegle włoskim, niemieckim i francuskim, a także, jak dziś to nazywamy, komunikatywnie w językach greckim, japońskim, chińskim i hiszpańskim. Wszechstronnie wykształcony, inteligentny i sprytny. Z punktu widzenia kobiety, niesamowicie atrakcyjny i czarujący uwodziciel, któremu wszystko można wybaczyć. 

Do jego słabostek należą superszybkie samochody, z tych najdroższych i najbardziej ekskluzywnych, oraz eleganckie garnitury. To, że wygląda w nich zabójczo, nie ma tu naprawdę nic do rzeczy. Ot, uniform do pracy, przydatny nawet w czasie strzelanin i efektownych pościgów.

Ulubiony drink: martini z wódką. Wstrząśnięte, nie zmieszane.

Czy muszę przedstawiać?

Ladies and Gentlemen, his name is ...

Bond


James Bond

sobota, 30 listopada 2013

Wielki Gatsby

Na ten film czekaliśmy wszyscy. My, fani Leonardo DiCaprio, zaraz po tym, jak wyszliśmy z kina po kapitalnym filmie Quentina Tarrantino pt. Django, gdzie DiCaprio wcielił się w rolę właściciela posiadłości ziemskiej, lubującego się w mało humanitarnych zachowaniach wobec pracujących na plantacji niewolników. Imię bohatera, Candy, słodkie jak cukierek było dokładnym przeciwieństwem jego charakteru, prawdziwego charakteru, choć na pewno doskonale pasowało do przystojnego wyglądu.


Jay Gatsby (Leonardo DiCaprio) jest, wydaje się, człowiekiem znikąd. Mało kto wie o nim coś pewnego, choć tak na dobrą sprawę, śmietance towarzyskiej w zupełności to nie przeszkadza, dopóki Gatsby płaci za jedzenie, alkohol i inne przyjemności, których dostarczają przyjęcia w jego domu. Jego nowy znajomy, Nick (Tobey Maguire) poznaje go z małżeństwem Buchananów, Daisy (Carey Mulligan) i Tomem (Joel Edgerton). Nie wie jednak, że Jay i Daisy już się znają, kiedyś, w dawnych czasach, darzyli się głębokim uczuciem i nawet planowali wspólną przyszłość. Z planów nic nie wyszło, różnice klasowe i majątkowe między parą skutecznie udaremniły rozwój uczucia. Teraz Jay jest bardzo bogaty, Daisy zaś jest żoną innego. Uczucie, jakim Jay kiedyś ją darzył, pozostało niezmienne. Czy ukochana kobieta wciąż czuje do niego to samo? I czy w latach dwudziestych XX wieku można było uciec konwenansom i być szczęśliwym mimo to?


Ekranizacja powieści Fitzgeralda, wyreżyserowana przez Baza Luhrmanna, zrobiona została z niesamowitym rozmachem. Te kolory, te światła, te stroje. I ci aktorzy. DiCaprio jak zawsze świetny. Nie mam pojęcia, jak on to robi, że wychodząc z kina po jednym filmie, człowiek już ma wielką ochotę na następny nowy film z nim w roli głównej. Pewne ruchy i mimikę ma opanowane do takiej perfekcji, że można by to już nazwać manierą, ale czy i Depp nie ma podobnej maniery? Przyjrzyjcie mu się dobrze i zobaczcie sami, czy w późniejszych filmach nie widzicie tego tiku kapitana Sparrowa? To znak rozpoznawczy świetnych aktorów, choć niektórzy mogliby ich za to krytykować. Dla mnie to jest jak podpis autora na dziele. Carey Mulligan doskonale wpasowała się w rolę eterycznej blondynki z początków XX wieku, podobnie jak kiedyś udało się to Emmie Stone w Gangster Squad. Z przyjemnością ogląda się tę parę na ekranie, a to, że widzowi wydaje się, że widzi iskry tylko po jednej stronie, jest właśnie ich zasługą. 


Aviator

W Całkowitym zaćmieniu Leo po raz pierwszy zagrał postać historyczną. I na tym nie poprzestał.


Aviator to opowieść o życiu Howarda Hughesa. Miliardera. Playboya. Reżysera. Wynalazcy. Pilota. Konstruktora. Słowem geniusza. Ale nie jest to opowieść usłana jedynie różami. Bowiem życie Hughesa wcale takie nie było. W wieku dziewiętnastu lat odziedziczył rodzinną fortunę, którą zarządzał z mniejszymi i większymi sukcesami przez następnych kilkadziesiąt lat. Niejednokrotnie prawie dotykał dna, ale zawsze udawało mu się od niego odbić, czego efektem było niewiarygodne pomnożenie fortuny. Będąc na szczycie władzy, bogactwa, popularności, bywał kojarzony z pięknościami Hollywoodu tamtych czasów, jak na przykład Ava Gardner (Kate Beckinsale), Jean Harlow (Gwen Stefani), czy Katherine Hepburn (Cate Blanchett). Mało kto jednak wiedział, że za ekscentrycznymi zachowaniami miliardera kryła się paranoja i zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. I choć starał się ze wszystkich sił pokonać swe słabości, ostatecznie jednak stał się ich ofiarą. To one bowiem skłoniły go do wycofania się z życia publicznego na dwadzieścia lat. Nigdy już do niego nie powrócił. Domysły na temat jego skrytego życia ucichły w dniu, w którym ogłoszono wieść o jego śmierci.


Przed Aviatorem Martin Scorsese i Leonardo DiCaprio spotkali się zaledwie raz, na planie filmu Gangi Nowego Jorku. Po nim zaś zaczęli dość regularnie spotykać się na planie filmowym, z dwóch stron kamery. Scorsese pokazał tu po raz kolejny, że lubi kino biograficzne. W dodatku bardzo mu ono wychodzi. Z kolei DiCaprio, cóż, DiCaprio pokazał to, co i tak wszyscy ci wierzący jego zdolnościom wiedzieli: potrafi grać ludzi o złożonych osobowościach, w dodatku borykających się z psychicznymi problemami. Partnerujące mu Kate Beckinsale (w roli Avy Gardner) i Cate Blanchett (w roli Katherine Hepburn) dopełniły swym talentem świetny obraz, który otrzymał aż pięć Oscarów (w tym jeden dla Cate Blanchett) i trzy Złote Globy (m.in. dla Leonardo DiCaprio). Oprócz tej trójki możecie na ekranie zobaczyć całą plejadę znanych, lubianych, a przede wszystkim zdolnych aktorów, m.in. Aleca Baldwina, Jude'a Law, czy Alana Aldę. Jedynym elementem zniechęcającym do jednorazowego seansu jest długość filmu: dwie godziny i pięćdziesiąt minut. Da się wytrzymać, wierzcie mi na słowo.


Droga do szczęścia

Spotkania po latach mają to do siebie, że ukazują nam, jak bardzo zmieniliśmy się my i nasi starzy znajomi. W przypadku tego spotkania to my możemy obserwować, jak wielkie i korzystne zmiany zaszły w naszych starych znajomych.


A miało być tak pięknie. Frank (Leonardo DiCaprio) poznał April (Kate Winslet) i uznał, że to ta jedyna. Może okoliczności trochę mu pomogły w podjęciu decyzji. April zachodzi w ciążę, para bierze ślub, potem na świat przychodzi drugie dziecko, kupują dom na przedmieściach, przy ulicy o wdzięcznej nazwie Revolutionary Road, gdzie oprócz spokojnej okolicy i pięknych widoków, mają też wścibskich sąsiadów. Ale mimo to, jest pięknie. Do czasu. 


Do czasu, gdy w April budzą się uśpione niegdyś ambicje bycia aktorką i frustracje spowodowane ciągłym siedzeniem w domu, w ramach roli życia: gospodyni domowej. Do czasu, gdy Frank odkrywa, jak bardzo nudzi go praca biurowa, którą wykonuje i codzienne dojazdy do niej. Wobec narastający napięć i dramatycznych kłótni, małżonkowie decydują się wyjechać do Paryża, tak jak zawsze chcieli, by tam odnaleźć swoje zakopane marzenia, a przede wszystkim, by obudzić tlącą się niegdyś w nich miłość i namiętność. Od tej pory, wszystkie swoje działania podporządkowują temu celowi. I nawet niechęć sąsiadów, czy sceptycyzm ich nowego przyjaciela, Johna (Michael Shannon). Codzienność życia w latach 50-tych XX wieku wciąga ich jednak bezlitośnie, perspektywa wyjazdu zdaje się oddalać, zwłaszcza, gdy April przekażę Frankowi najnowszą wiadomość.


To musiało się wydarzyć. Po jedenastu latach od Titanica, starzy znajomi, Leo i Kate, ponownie stanęli obok siebie w najnowszym filmie Sama Mendesa. Głównie chyba po to, by całkowicie rozwiać dym z wraku Titanica, który do tej pory unosił się nad ich aktorskimi karierami. Bez względu na to, w jakich filmach w międzyczasie się pojawili, byli skazani na niekoniecznie pozytywną łatkę 'gwiazda filmu Titanic'. Ich drugie spotkanie wyszło im na dobre, i to bardzo. Łatka się odkleiła. Teraz Winslet kojarzona jest raczej z filmem Lektor, za który dostała Oscara, a DiCaprio - z Incepcją, J.Edgar, czy Django. W Drodze do szczęścia zagrali fenomenalnie, głównie dlatego, że film ten w głównej mierze bazuje na dramacie i uczuciach. To uczucia głównych bohaterów grają tu rolę, ich myśli, ich zachowania, ich gesty, to, co mówią, a przede wszystkim to, czego nie mówią, zwłaszcza współmałżonkowi. To film z cyklu tych, które, gdy nas 'złapią', puszczają dopiero wtedy, gdy pojawiają się napisy końcowe. I to nie dlatego, że akcja jest w nich tak szybka i gwałtowna. Przeciwnie. To nie akcja, to bohaterowie są tu tak gwałtowni, a jednocześnie flegmatyczni, że musimy się maksymalnie skupić, by za nimi nadążyć.


środa, 27 listopada 2013

Całkowite zaćmienie

To drugi, po Co gryzie Gilberta Grape'a, film, który sprawił, że totalnie zmieniłam zdanie na temat Leo. Potem było już tylko lepiej. Z małymi zgrzytami, ale nie psuły one obrazu całości, raczej wpływały na jej lepszy odbiór.


Paul Verlaine (David Thewlis) to uznany poeta, z którym swymi wierszami dzieli się Arthur Rimbaud (Leonardo DiCaprio). Verlaine zaprasza szesnastolatka do Paryża i ugaszcza w swoim domu. Jego wierszami był zachwycony, teraz samym Arthurem jest po prostu oczarowany. Bo Rimbaud ma w sobie idealizm i radykalizm, a także wiele idei, które na chwilę obecną przyzwyczajeni do tradycji poeci nie są w stanie zrozumieć. Tak jak on nie rozumie ich poezji. Znajomość Paula z Arthurem nie cieszy jego młodziutkiej żony, Mathilde (Romane Bohringer). Dziewczyna ma dobrą intuicję, po kawałku traci swego męża na rzecz czarującego i podniecającego młodzieńca. Obu panów połączy gorące, tragiczne, ale i destrukcyjne uczucie. Kogo zniszczy bardziej? Ich podróż przez Europę, okraszona próbą odzyskania męża przez Mathilde, czy wizytami Arthura w domu, zawiedzie ich obu na kraniec wytrzymałości. W końcu i tę granicę będzie trzeba przekroczyć.


Lubię ten film, choć rzeczywiście, jak mówią krytycy, jest przyciężkawy. Faktem jest, że dwaj spośród najbardziej znanych poetów francuskich porozumiewa się w języku angielskim, co bardziej radykalnych fanów może oburzać. Taka jednak jest tendencja: angielski jest, był i będzie językiem międzynarodowym i uniwersalnym - nawet jeśli w XIX-wiecznej Francji mogli o tym nie wiedzieć. Piękna muzyka autorstwa Jana A.P. Kaczmarka dopełnia obrazu, który w swojej głowie wymyśliła pani reżyser Agnieszka Holland, na podstawie pisemnej wersji scenarzysty Christophera Hamptona. Para Thewlis - DiCaprio momentami była irytująca, może nawet Thewlis bardziej, za to sam DiCaprio... Pasuje do swej roli bardzo dobrze. Po raz kolejny gra dużo młodszego od siebie. Po raz kolejny robi to w sposób niesamowity. Kapryśny, marudny, złote dziecko francuskiej poezji, przekonany, że cały świat powinien padać mu do stóp. Cały Rimbaud. W młodym wieku potwierdzono jego geniusz i to go zniszczyło. Poezja, która ciągle się w nim gromadziła, nie mogła znaleźć ujścia. Ten świat to było dla niego za mało.


niedziela, 24 listopada 2013

Niebiańska plaża

Napatoczyłam się na ten film, będąc jeszcze na fali entuzjazmu po Co gryzie Gilberta Grape'a i Całkowitym zaćmieniu (o tym filmie innym razem). I gdy skończyłam oglądać, mogłam jedynie kręcić przecząco głową z prędkością karabinu maszynowego.


Richard (Leonardo DiCaprio) to młody Amerykanin, który ruszył na wakacje, by przeżyć przygodę. Wylądował w Bangkoku, a pragnienie przygody podpowiada mu wciąż nowe wyzwania. Richard uczy się więc iść na żywioł, nie odmawiać na wszystkie najdziwniejsze propozycje tubylców i wszystko, co tylko mu przyjdzie do głowy. Cywilizacja zostaje z tyłu. Richard staje się gotowy na wszystko, na każde ryzyko. Aż pewnego dnia Richard usłyszy o plaży położonej na wyspie, która jest prawdziwym rajem. Tragicznym zrządzeniem losu w jego ręce trafia mapa tego zakątka, a jego towarzyszami zostają Etienne (Guillaume Canet) i Francoise (Virginie Ledoyen). Ostatni etap podróży przebywszy wpław docierają na rajską wyspę, a tam... Cytując Etienne: prawdziwe morze trawy. Połowa wyspy to jedno wielkie pole marihuany. Wyspiarski skarb zazdrośnie strzeżony, za który niejeden by zabił. Richard i jego towarzysze trafiają do osady, którą założyli inni wędrowcy. Raczej nie są tu mile widziani, jednak pełniąca funkcję przywódcy Sal (Tilda Swinton) pozwala im zostać. Cała trójka wtapia się w życie osady. Jednak nawet na niebiańskiej plaży w środku rajskiej wyspy sielanka nie może trwać wiecznie. Zwłaszcza, że nie zawsze jest gdzie uciec przed współmieszkańcami. A wyprawa do miasta z Sal tylko pogarsza rosnące napięcie. W dodatku osadzie zagrażają kłusownicy, czy jak ich tam nazwać, pilnujący upraw marihuany z drugiego końca rajskiego zakątka.


Nie, nie i jeszcze raz nie. To zdecydowanie nie jest film, dzięki któremu można by zapałać sympatią do Leo. Mam wrażenie, że on po prostu do tego filmu, do tej roli, nie pasuje. Nie wiem, dlaczego. Jest za młody. Ma zbyt niewinną urodę. Ten film jest momentami zbyt luzacki. A przecież Leo nigdy w klasycznej komedii nie występował. I choć Niebiańska plaża również komedią nie jest, to jednak jej fabuła odstaje w jakiś sposób od typowych dla DiCaprio filmów. Dlatego mówię 'nie' temu obrazowi. Rozumiem jednak, że po kilku świetnych kreacjach, także takiemu aktorowi jak on musiał się przydarzyć film o niższych lotach. I notach. Nikt nie jest idealny. Może poza plażą w raju.


Przetrwać w Nowym Jorku

Po tygodniowej przerwie przeznaczonej na intensywne podróżowanie i zacieśnianie więzi międzyludzkich wracam i oczywiście, nie z pustymi rękami ;)


Było ich czterech. Chłopcy z ulic Manhattanu. Jim Carroll (Leonardo DiCaprio), Mickey (Mark Wahlberg), Swifty (Bruno Kirby) i Neutron (Patrick McGaw). Uczniowie katolickiej szkoły dla chłopców. Rozrabiaki z dzielnicy. Gracze drużyny koszykarskiej. Przyjaciele. Chodzili do szkoły, gdzie swym nauczycielom załazili za skórę, grali kapitalne mecze ku radości niekoniecznie uczciwego i moralnego trenera, wałęsali się po ulicach, tu i ówdzie łamiąc prawo. Zawsze tylko dla zabawy. Główny bohater, Jim, jest z nich wszystkich najwrażliwszy. Jest oddanym przyjacielem, odwiedzającym w szpitalu kumpla umierającego na białaczkę, o którym reszta najwidoczniej już zapomniała. W wolnych chwilach pisze wiersze, których pilnie strzeże przed oczami obcych ludzi. Mieszka z matką (Lorraine Bracco), z którą nawet dobrze się rozumie. Do czasu. Gdy umrze jego przyjaciel, w życiu Jima i jego kolegów pojawi się królowa narkotyków, heroina. Najpierw w małych ilościach, później w coraz większych. Aż wreszcie matka nie wytrzyma i wyrzuci chłopca z domu. Ten zaś pójdzie na ulicę, kraść i rabować, byle tylko zdobyć pieniądze na działkę. Podobnie koledzy. Oprócz Neutrona. Ale cele, jakie wyznaczył sobie Neutron, kiedyś tak bliskie Jimowi, teraz nic nie znaczą. Działka jest ważniejsza. I co z tego, że kumple przez swój pęd do hery po kolei wpadają w tarapaty i konflikt z prawem. Jim jest głuchy na wszelki głos rozsądku, a ręce, które wyciągają się ku niemu z pomocą, traktuje jedynie jako możliwość zdobycia pieniędzy na kolejną działkę.


Przetrwać w Nowym Jorku to film oparty na dzienniku Jima Carrolla, który napisał go i wydał w wieku siedemnastu lat. To naprawdę trudna historia, jak łatwo dzieciaki wpadają w szpony nałogu i jak trudno je później stamtąd wydobyć. I że czasem potrzeba przysłowiowego wiadra wody czy obucha w twarz, by coś zrozumieć. Po raz kolejny genialny DiCaprio pokazuje, jak pierwszorzędnym jest aktorem. I jak doskonale sprawdza się w skomplikowanych postaciach. Przywołuje na myśl jednocześnie Chłopięcy świat i Co gryzie Gilberta Grape'a. Zwłaszcza sceny, w których Jim odbywa domowy odwyk, są bardzo realistyczne i autentyczne w wykonaniu tego młodego przecież aktora. DiCaprio zapewne sporo napracował się, by wypaść naturalnie, a także by zrozumieć, co wówczas targa psychicznie i fizycznie ludźmi, z którymi próbuje walczyć własny organizm. Zdecydowanie zatem dziwi brak nagród dla tego filmu. W Polsce nie doczekał się kinowej premiery, przeszedł bez echa, trochę podobnie do ludzi, którzy znikają w czeluściach narkotykowego nałogu.


niedziela, 17 listopada 2013

Szybcy i martwi

Westerny to nie są filmy dla mnie. Mogę je oglądać, ale nie ma raczej możliwości, żeby mnie zachwyciły do tego stopnia, że uznam, iż tydzień bez westernu jest tygodniem straconym. Wiem, że swoje lata świetności ten gatunek filmu ma już za sobą, a co gorsze, te lata już nie wrócą, a próby ich reaktywacji wypadają gorzej niż marnie. Wyjątkiem według mnie mogłoby być Prawdziwe męstwo, remake filmu pod tym samym tytułem, w którym w nowszej wersji wystąpił m.in. Matt Damon. Ale nie o tym filmie miała być dziś mowa.


Do miasteczka o jakże wymownej nazwie Redemption (z ang. odkupienie) przybywa młoda kobieta. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przybyła tu na turniej rewolwerowców, w którym jak do tej pory nigdy żadna kobieta udziału nie brała. Ellen (Sharon Stone), bo tak ma na imię, nie ma zamiaru utrzymywać kontaktów z mieszkańcami, którzy są najzwyczajniej w świecie ciekawi jej osoby. Nie przywykli bowiem, by kobieta stawała w szranki z najgorszymi szumowinami, które ściągnęły do Redemption w celu zgarnięcia głównej nagrody: stu dwudziestu tysięcy dolarów. Ellen ma jednak ważniejszy cel: chce zabić Heroda (Gene Hackman), który żelazną ręką sprawuje władzę w miasteczku i to on jest głównym organizatorem turnieju. Herod nie wie, że Ellen ma z nim do wyrównania rachunki sprzed lat, gdy na jej oczach on i jego banda zabili jej ojca, miejscowego szeryfa (Gary Sinise). Jednym z uczestników turnieju jest młody Kid (Leonardo DiCaprio), rzekomy syn Heroda, któremu Ellen wyraźnie wpadła w oko. Ten młodziak jest bardzo dumny ze swych umiejętności strzeleckich i zrobi wszystko, by przekonać ojca, że zasługuje na jego miłość i szacunek. Jako ostatni do turnieju zgłasza się, a właściwie zostaje zgłoszony przez Heroda, Cort (Russell Crowe). Cort był kiedyś kompanem Heroda, jednak bezsensowne mordowanie zmusiło go do zmiany myślenia i przewartościowania całego życia. Cort nie chce już zabijać, nie ma jednak wyjścia, jeśli sam chce żyć. Razem z Ellen będą musieli sprzymierzyć siły, by do miasteczka wróciło prawo.


Sam film ma proste przesłanie: zło musi zostać ukarane, a dobro musi zatriumfować. Nie ma tu miejsca na szarości. Człowiek, który wie, że popełniał błędy, zasługuje na drugą szansę, by spłacić swe winy, a mściciel ostatecznie odjeżdża w siną dal. Tak właśnie wygląda ten film. Sharon Stone wygląda tu zupełnie inaczej niż w swym najsłynniejszym filmie pt. Nagi instynkt, w niczym jednak nie traci swej fascynującej kobiecości. Dzięki niej wiadomo już, że kobieta na Dzikim Zachodzie nie musiała być panią nie ciężkich obyczajów, żeby być piękną i seksowną. Mogła też nosić spodnie i rewolwer przy pasie, a panowie nadal tracili dla niej głowę. Bez względu na to, kim byli. 


Świetnie spisał się Gene Hackman. Z całym szacunkiem dla tego aktora, ale ma tak nieprzyjemną twarz, że doskonale pasuje do ról czarnych charakterów (bądź charakterów, co do których mam mieszane uczucia), w których jest obsadzany (Karmazynowy przypływ, Firma, Podejrzany). DiCaprio, tu wciąż młodziutki, mówiąc kolokwialnie, dał radę. Serio. Choć jego rola była mocno okrojona, to jednak trzeba mu przyznać, że spróbował wejść głębiej w Kida i wydobyć to, co działo się w głowie chłopaka walczącego o akceptację ojca. I Russell Crowe... Lepsze czasy kariery dla Australijczyka miały dopiero nadejść, ale nie można powiedzieć, że w tym filmie nie widać już potencjału, który miał się rozwinąć i przynieść mu Oscara. Wystarczyło poczekać.