Rok 1985 przyniósł zmianę na pozycji aktora wcielającego się w postać Bonda. Tym razem wybór padł na Timothy Daltona, choć do wyścigu o tę rolę stanęli także Sean Bean i Pierce Brosnan. Jak sam Dalton przyznawał, jego wkład w nadanie Bondowi charakteru miał na celu przede wszystkim przywróceniu postaci filmowej wizerunku, jaki wyłania się z książek Iana Fleminga. Czy mu się udało, ocenić muszą ci, którzy przeczytali przygody Bonda na papierze.
Film otwiera śmierć jednego z agentów. Wkrótce radziecki generał Koskov zgłasza się do MI6 twierdząc, że ma informacje zgodnie z którymi za śmiercią agenta stoi inny z radzieckich generałów, Puszkin. Jego celem jest ponoć likwidacja wszystkich agentów posiadających licencję na zabijanie. James Bond (Timothy Dalton) zostaje wyznaczony do zabicia generała Puszkina. Zanim to jednak uczyni, odkryje, że śmierć Puszkina bardzo, ale to bardzo opłaca się samemu Koskovowi. Bond będzie musiał odkryć prawdę, co stoi za nagłym zrywem poczucia przyzwoitości Koskova. Aby to uczynić, stanie przed nie lada wyzwaniem: przeciągnięcie na swoją stronę Mily Karovej (Maryam d'Abo), dziewczyny generała.
Z całym szacunkiem dla wszystkich fanów Daltona jako Bonda, ale mnie nie przekonał. Zdecydowanie mu się to nie udało i po W obliczu śmierci nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby obejrzeć kolejny z nim film, czyli Licencja na zabijanie. No, może spojrzenie ma bardziej elektryzujące niż jego poprzednicy. Sześć lat później w roli Bonda pojawił się zaś ten, do którego miały trafić role Timothy Daltona. Ale zanim to nastąpiło, świat kojarzył Bonda z mężczyzną o ciemnej, ale bardzo bujnej czuprynie. Gdzie się podziali ludzie, którzy kazali Moore'owi skrócić włosy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz