piątek, 20 grudnia 2013

W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości

Sean Connery pojawił się, po Goldfingerze, jeszcze w dwóch filmach. W 1965 roku zagrał w Operacji Pioum, uznawanej za jedną z najlepszych części o przygodach Bonda (przynajmniej z tym aktorem jako odtwórcą roli agenta 007), a następnie w 1967 roku w kolejnej części pt. Żyje się tylko dwa razy. Później zniknął z radarów twórców przygód Bonda aż na cztery lata, bowiem w 1969 roku w rolę Bonda wcielił się po raz pierwszy i ostatni George Lazenby, który z pochodzenia jest ... Australijczykiem. Wyobrażam sobie larum, jakie zostało wówczas podniesione, że najsłynniejszego brytyjskiego agenta ma zagrać potomek może i Brytyjczyków, ale wszak mieszkających w Australii, która przez długi czas była przecież dla Wielkiej Brytanii karną kolonią.


Australijczyk grający Brytyjczyka to nie jedyne kuriozum w tym filmie. Tu bowiem James Bond, wciąż diablo przystojny (ech, ci Australijczycy), po raz pierwszy i ostatni wstępuje w związek małżeński. Ale po kolei. Na pięknej portugalskiej plaży Bond ratuje z opresji pewną uroczą damę, hrabinę Tracy Di Vicenzo (Diana Rigg), ta jednak szybko ucieka również przed swym wyzwolicielem. Niezrażony Bond podąża jej śladem do hotelu w kurorcie, gdzie wkrótce znów musi wybawiać pannę z opałów. Dwukrotnie. Gdy ta znów mu ucieka, Bond zostaje zaproszony na spotkanie z ojcem dziewczyny, który przy okazji jest szefem potężnej organizacji, niekoniecznie legalnej, a który chce by Bond usidlił jego córkę. W zamian Bond żąda informacji o miejscu ukrywania się Ernsta Blofelda (Telly Savalas), który powiązany jest z organizacją Widmo. Wkrótce, podając się za genealoga, Bond trafia do Piz Glorii, bazy Blofelda w Alpach Szwajcarskich. Tu spróbuje odkryć, w jaki sposób Blofeld zamierza zaatakować, sam zaś będzie zmagał się z pacjentkami Blofelda, które będą zabiegać o atencję Bonda wyjątkowo usilnie.


Przede wszystkim - długi. Mimo wątku miłosnego zwieńczonego małżeństwem (i dramatem) - nudny. Być może że jego długość wpływa na to drugie. Gdyby był krótszy, a wątki bardziej ściągnięte w czasie, wówczas W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości miało szansę stać się hitem. Nie wątpię jednak, że wielbiciele Bonda poszli tłumnie obejrzeć Australijczyka w roli 007, tak samo jak wiele lat później poszli zobaczyć, jak pewien niebieskooki blondyn robi to samo, co Lazenby - przypuszcza zamach na brytyjską świętość. Co jednak godne uwagi, minusem filmu wcale nie jest gra aktorska. Lazenby doczekał się za swą rolę nominacji do Złotego Globu, a niektórzy spośród krytyków uważają, że godnie zastąpił Connery'ego. Szkoda, że jednorazowo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz