poniedziałek, 30 grudnia 2013

Żyj i pozwól umrzeć

Tyle zaległości przez czas świątecznych i wcześniejszych przygotowań, że muszę teraz wybrać, jakimi filmami się z Wami podzielę. Mam nadzieję, że będziecie zadowoleni, zwłaszcza, że to już jedne z ostatnich.

Po roli w Diamenty są wieczne Sean Connery definitywnie pożegnał się z serią filmów o agencie 007. Być może zapragnął być kojarzony także z innymi postaciami, a może po prostu uznał, że najwyższa pora ustąpić komuś innemu. Poszukiwania nowego odtwórcy roli Jamesa Bonda trwały jakiś czas, aż wreszcie uznano, że słynny Święty będzie najlepszy do tej wymagającej roli. Zanim jednak pozwolono mu stanąć przed kamerami, musiał na przemian chudnąć i tyć, oraz wielokrotnie skracać włosy, które producentom wciąż wydawały się za długie. O tych perypetiach można przeczytać w wielu wywiadach z ... Rogerem Moorem, siedmiokrotnym odtwórcą roli agenta w służbie Jej Królewskiej Mości.


Tym razem Bond bada sprawę zagadkowych morderstw popełnionych na agentach w trzech różnych miejscach: Nowym Jorku, Nowym Orleanie i na Karaibach. W mieście, które nigdy nie śpi zetknie się po raz pierwszy ze swym antagonistą, Mister Bigiem (Yaphet Kotto), nie mylić z Mr. Bigiem z Seksu w wielkim mieście. Big jednak woli Bonda wyeliminować i ten będzie musiał stanąć do walki z nasłanymi przez niego gorylami. Z pomocą agentowi pospieszy piękna tarocistka, zajmująca się także voodoo, imieniem Solitaire (Jane Seymour), z którą wspólnie pospieszy na uroczą karaibską wyspę, gdzie prawdopodobnie ukrywa się doktor Kananga, nieznany, ale za to niebezpieczny, i do spółki z Bigiem knujący coś przeciwko ludzkości.


Wątpliwości co do słuszności wyboru Moore rosły im bliżej było premiery, ale ostatecznie przyszło fanom przyznać, że rok 1973 okazał się łaskawy dla odtwórcy roli Świętego. Poradził sobie bardzo dobrze, a w moich oczach zdecydowanym plusem jest również zdecydowany brak owłosienia na klatce piersiowej. To, na co zwracają uwagę krytycy oraz fani to fakt, że można się na tej części Bonda śmiać przez sporą część filmu. I rzeczywiście, zabawa w trakcie oglądania jest tu na pewno lepsza niż w poprzednich częściach. Na uwagę zasługuje też luz, który reżyser Guy Hamilton usiłował wprowadzić do przygód agenta. Można by rzec, idąc za przykładem wielu przede mną, że Hamilton zrywa boki z manier 007 i jego brytyjskiego wychowania. W rolę dziewczyny Bonda wcieliła się przyszła doktor Queen i przyznaję szczerze, że o wiele lepiej kojarzy mi się z lekarką na Dzikim Zachodzie niż kapłanką voodoo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz