piątek, 31 maja 2013

Incredible Hulk

Christian Bale miał swojego Batmana, Robert Downey Jr. - Iron Mana, Christopher Reeve - Supermana, a Edward Norton ma ... Hulka.

Pierwszym Hulkiem w 2003 roku był Eric Bana (Kochanice króla, Zaklęci w czasie), a zaledwie pięć lat później reżyser Louis Leterrier zdecydował się, idąc w ślady Anga Lee, odgrzać tego superbohatera, a do roli tytułowego stwora ściągnąć kogoś, kogo nikt chyba sobie w takiej roli nie wyobrażał.


Bruce Banner (Edward Norton) kilka lat temu w czasie eksperymentu wojskowego został napromieniowany taką ilością promieni nieznanego pochodzenia, że od tamtego czasu w chwilach gwałtownego stresu zmienia się w zielonego stwora o niesamowitej sile i niewyobrażalnym, ukrytym gniewie. Wówczas uciekając z laboratorium, jako Hulk, zranił, a być może także i zabił kilka osób, w tym swoją ukochaną, Betty Ross (Liv Tyler). Teraz Bruce próbuje znaleźć lekarstwo na swoją przypadłość i odzyskać życie, które utracił. Od czasu pechowego eksperymentu jest bowiem zmuszony ukrywać się i prowadzić tryb życia, do którego nie może przywyknąć. I nieustannie musi kontrolować swoje emocje. Każdy gwałtowny stres może narazić życie wielu, obcych mu, osób. Namierzony przez bezwzględnego generała Rossa (William Hurt) decyduje się na powrót do Stanów i odszukanie naukowca, który zaoferował mu swą pomoc. Na jego drodze znów stanie ukochana Betty, która notabene, jest córką generała, i ... ktoś jeszcze. Emil Blonsky (Tim Roth) zgłosił się na ochotnika do nowego eksperymentu generała. Bruce będzie musiał zmierzyć się z czymś potwornym, co się nie śniło nikomu nawet w najgorszych koszmarach. I przyjdzie mu wybrać: między życiem i bezpieczeństwem ukochanej kobiety, a własnym pragnieniem normalnego życia.

Przyznaję, jest to taki film, który nawet dobrze się ogląda, oczywiście, jeśli ktoś filmy tego typu lubi (ale Iron Man chyba jednak lepszy i zabawniejszy), jest to jednak również film, którego, gdyby nie było w filmografii Nortona, to naprawdę dużej krzywdy by nie było. Serio. To nie jest obraz typowy dla tego aktora, a jego postać nie stanowi żadnego wyzwania dla widza. Może dla widzów płci żeńskiej, bo oglądanie półnagiego Nortona może przyprawić o szybsze bicie serca. Aktor zapewne dobrze się bawił przy pracy nad tym obrazem i pewnie chciał się sprawdzić w tego typu produkcji, ale dziś już mało kto pamięta, że faktycznie w takim filmie grał. Jakiekolwiek słabe wrażenia zatarł film, który pojawił się w kinach trzy miesiące później: W cieniu chwały. Który gorąco polecam, a którego niestety, nie zdążę już tu zrecenzować. Pozostawiam to Wam ;-)


czwartek, 30 maja 2013

Stone

W 2010 roku reżyser John Curran postanowił po raz kolejny, po prawie dziesieciu latach, idąc w ślad Franka Oza, nakręcić film, gdzie główne role zagra duet Norton - deNiro. Efekt, przyznaję, interesujący. 


Jack Mabry (Robert de Niro) jest kuratorem sądowym, który już niedługo odchodzi na zasłużoną i bardzo wyczekiwaną emeryturę. Na tę jego emeryturę z pewnością nie czeka niecierpliwie Madylyn (Frances Conroy), psychicznie stłamszona i cierpiąca w milczeniu od wielu lat żona Jacka. Kiedyś dawno temu chciała odejść od męża, jednak nieobliczalne usposobienie męża nie pozwoliło jej na to. Dziś może tylko trwać w nieszczęśliwym małżeństwie. Zanim Jack przejdzie na emeryturę, musi wykonać ostatnie zadanie: dokonać oceny Geralda Creesona, zwanego Stonem (Edward Norton), który ubiega się o zwolnienie warunkowe. Stone trafił do więzienia za pomoc w ukryciu morderstwa dziadków i z przepisowej kary odsiedział już osiem lat. Teraz, jak twierdzi, jest gotowy, by wrócić do świata i rozpocząć nowe życie. Jego zdaniem, odsiedział swoje. Musi więc przekonać Jacka, że więzienny program resocjalizacji spełnił swoje zadanie i po wyjściu Stone będzie wzorowym obywatelem. Jack jednak jest starym wyjadaczem i wydaje się, że nie tak łatwo będzie go oszukać czy zmanipulować. Nie z takimi dawał sobie radę przez wiele lat pracy. Dlatego Stone poprosi o pomoc swoją żonę, Lucettę (Milla Jovovich), która najpierw zacznie wydzwaniać do Jacka, potem będzie go nachodzić, prosząc, by spotkał się z nią i porozmawiał o sprawie jej męża. I Jack zrobi to, łamiąc przepisy, których do tej pory zawsze przestrzegał. A piękna Lucetta nie cofnie się przed niczym, by pomóc mężowi. Uwiedzenie kuratora to dla niej pestka.


Określany jako thriller film rozczaruje tych fanów tego gatunku, którzy liczą na pościgi, strzelaniny i nieoczekiwane zwroty akcji. Dramat psychologiczny o wiele lepiej oddaje to, czego świadkami będą widzowie przez prawie dwie godziny. Rozmowy toczone między Nortonem a de Niro, czyli Stonem a jego kuratorem, prowadzą do wydarzeń, które być może nigdy nie miałyby miejsca. Różnica między tym złym, czyli Stonem, i dobrym, czyli kuratorem, zaciera się tak szybko, że pod koniec jest już niezauważalna. Wszystko jest szare, nie ma już bieli i czerni. Norton walczy o nowe życie szukając dróg poznania i rozwoju, teoretycznie zresocjalizowany, w opinii kuratora wciąż jest psychopatą. Z kolei postacie kobiet, obu żon, ich wkład w wydarzenia, dopełniają dramatu, którego zakończenie będzie dziwnie proste i jednocześnie trudne. Wplecione wątki religijne mają pomóc widzom zrozumieć postawy bohaterów, tych, którzy wierzą, tych, którzy chcą w coś wierzyć i tych, którzy już nie wierzą w nic. Ostatecznie zaciemnią nam obraz wszystkiego. Bo jeśli każdy jest Bogiem, to nie ma już w co wierzyć. A jeśli wszyscy żyją w kłamstwie, to nikomu nie można ufać.


środa, 29 maja 2013

Iluzjonista

To film z serii tych, które można obejrzeć tylko jeden raz. Ewentualnie dwa, ale tylko wyjątkowo. Podobnie jak Szósty zmysł, Nieproszeni goście, czy Prestiż, Iluzjonista zaskoczy nas tylko za pierwszym razem, ponieważ za drugim wszystko już wiemy i albo zaczniemy się nudzić, albo szukać szczegółów, które nie przykuły naszej uwagi w czasie pierwszego seansu.


Kończy się XX wiek. Monarchia austro-węgierska zmierza powoli ku swemu końcowi, o czym zdaje się wiedzieć jedynie następca tronu, Leopold (Rufus Sewell), niezwykle inteligentny i twardo stąpający po ziemi człowiek, którego nie łatwo oszukać. Obrazą dla jego inteligencji jest więc Eisenheim (Edward Norton), iluzjonista, którego występy cieszą się wielką popularnością wśród mieszkańców Wiednia. Leopold wraz z narzeczoną, księżną Sophie von Teschen (Jessica Biel), udaje się na jedno z przedstawień, by rozszyfrować sztuczki magika. Do udziału w jednym z trików nakłania Sophie, a ta wówczas w iluzjoniście Eisenheimie rozpoznaje Edwarda, syna stolarza, przyjaciela z czasów dziecięcych, z którym została brutalnie rozdzielona. Książę, choć mimowolnie pod wrażeniem umiejętności iluzjonisty, zaprasza go do swej rezydencji w Hofburgu, gdzie chce skonfrontować iluzję Eisenheima z największymi umysłami Cesarstwa. W czasie przedstawienia Eisenheim sugeruje, że Leopold nie jest godnym następcą tronu austro-węgierskiego, czym ściąga gniew księcia na siebie, swojego menadżera i teatr. Po piętach deptać będzie mu inspektor Uhl (Paul Giamatti), amator magicznych sztuczek, rozdarty między sympatią do iluzjonisty a lojalnością wobec księcia. Z kolei Sophie, nie chcąc dalej żyć w kłamstwie, decyduje się sprzeciwić Leopoldowi i odmawia przyjęcia jego oświadczyn. Miłość do Eisenheima i ten pojedynczy akt odwagi przypłaci życiem. Inspektor Uhl wbrew pogłoskom o tym, że Sophie zamordował książę, osadzi w więzieniu podejrzanego. I wtedy Eisenheim rozpocznie show, który wstrząśnie całym Wiedniem. I osobą księcia. 


Zdecydowanie moją uwagę w tym filmie przyciągnął Rufus Sewell. Równie jak ja zafascynowanym polecam serial Jedenasta godzina, do dziś nie wiem, czym owa jedenasta godzina miała być, aczkolwiek był interesujący. W Iluzjoniście nie podobały mi się wąsy, ale magnetyczne spojrzenie pasowało doskonale do postaci bezwzględnego księcia, który marzył o zmianach, ale urodził się jakieś dwadzieścia lat za wcześnie. Jako jedyny nie chciał poddać się iluzji Eisenheima i chyba miał w tym sporo racji. Za swoje okrucieństwo zapłacił wysoką cenę, a tym samym ostatecznie doprowadził do zwycięstwa iluzji. Sam iluzjonista wypadł świetnie w parze z inspektorem Uhlem, Norton i Giamatti wzajemnie się dopełniali czyniąc całą historię baśniową, nie zaś byle opowiastką z gatunku bazarowych. Na koniec filmu widz zostanie zachwycony. Ale tylko ten jeden raz. Patrzcie wiec uważnie, w tym filmie nic nie jest tym, czym się wydaje.


Dolina iluzji

Było kino akcji, będą i kowboje. W końcu bez tych dwóch typów filmu, amerykańskie kino mogłoby w ogóle nie istnieć ;-)


Poznajcie Tobe (Evan Rachel Wood), uroczą nastolatkę, której imię jest skrótem od imienia October. Ma trzynastoletniego brata, Lonniego (Rory Culkin), bojącego się ciemności. Ma też ojca, Wade'a (David Morse), weterana wojennego, pracującego całymi dniami konserwatywnego mężczyznę, który próbuje wychowywać swe dzieci, choć naprawdę kiepsko mu to wychodzi. Pewnego dnia Tobe wraz z przyjaciółkami wybierze się na plażę, a w czasie postoju na stacji benzynowej pozna Harlana (Edward Norton). Harlan jest od niej dużo starszy, pracuje na owej stacji i jest kowbojem, o czym dobitnie świadczą buty, kapelusz i wyraźny akcent. Próbuje ułożyć sobie życie w tej dolinie, do której trafił, a w osobie poznanej Tobe chciałby widzieć towarzyszkę życia. Między nimi zaiskrzy szybciej niż spala się zapałka. Namiętny i szalony romans zdecydowanie nie spodoba się ojcu Tobe, który wolałby dla swej córki kogoś młodszego, jeśli w ogóle kogoś. Mimo to, Harlan się nie zraża, usiłując przekonać do siebie ojca dziewczyny, wszystkie jego działania przynoszą jednak skutek całkowicie odwrotny. Intensywne uczucia Harlana do Tobe przekładają się na sympatię do jej brata, któremu Harlan chciałby zaszczepić odwagę i siłę, której najwyraźniej nie potrafi dać mu ojciec. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że dziewczyna zacznie zdawać sobie sprawę, że zachowanie Harlana nie zawsze mieści się w kategorii normalności, że uczenie trzynastolatka strzelać może i jest zabawne i pouczające, ale raczej niedozwolone. Wreszcie, że sam Harlan wciąż i wciąż próbuje narzucić jej swoją wolę, zwłaszcza gdy namawia ją do ucieczki z domu. Wówczas Tobe zaprotestuje, a wtedy Harlan kowbojskim ruchem wyjmie rewolwer i strzeli. Żeby zatrzeć własną winę, posunie się jeszcze dalej.


Nawet jeśli opis sugerowałby kowbojskie kino akcji, nie dajcie się zwieść. To spokojny, choć dramatyczny film Davida Jacobsona, z nostalgiczną muzyką country w tle. Ale historia sama w sobie jest całkiem znośna, biorąc pod uwagę jej finał. Choć kowbojski akcent Nortona, jeśli w ogóle można o takim mówić, mógłby być lepszy, to jednak podkreślić należy fakt, że doskonale pasuje on do bohatera, który właściwie sam nie wie, kim jest. Jego próba życia w dolinie zakończyła się katastrofą, a mimo że można go uznać za inteligentnego spryciarza, przez otoczenie uznawany był za tępaka i wariata. Którym najwidoczniej był, do końca nie chcąc pogodzić się z prawdą.


wtorek, 28 maja 2013

Dziedzictwo Bourne'a

Pierwsza część sagi o agencie nazwiskiem Jason Bourne trzymała w napięciu od początku do końca. Podobnie jak książka. Na fali popularności Tożsamości Bourne'a powstały wkrótce potem Krucjata Bourne'a i Ultimatum Bourne'a. Nie trudno więc zgadnąć, że skoro poprzednie części przypadły mi do gustu, skuszę się więc, by obejrzeć i czwartą. Zwłaszcza, że - uwaga! - miało nie być Matta Damona jako Jasona Bourne'a. I miał być Edward Norton. Ale po kolei.


Gdzieś w lasach Alaski mieszkają agenci supertajnego programu Outcom. W ekstremalnych warunkach odbywają szkolenie, sterowani z zewnątrz przez obowiązkowe kontrole i badania, stymulowani pigułkami, których dawki i czas aplikowania jest ściśle określony. Ale agent nr 5 ma problem. W czasie przeprawy przez góry zgubił tabletki. Szuka więc możliwości zdobycia nowej dawki. Aaron Cross (Jeremy Renner), bo tak się nazywa, nie wie, że w Ameryce jego kolega po fachu, Jason Bourne, zagroził ujawnieniem innego tajnego programu Treadstone, a tym samym ściągnął niebezpieczeństwo nie tylko na głowę agentów rozsianych po całym globie, ale także zagraża bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych. CIA wzywa na pomoc specjalnie utworzoną do takich zadań jednostkę, posiadającą szczególne przywileje, a kierowaną przez bezwzględnego i liczącego się jedynie z własnym zdaniem, Erica Byera (Edward Norton). W trybie natychmiastowym podejmuje on decyzję o likwidacji wszystkich agentów eksperymentalnych programów. Ocaleje tylko agent nr 5. Zdeterminowany, by zdobyć potrzebne mu pigułki, wyrusza do USA i odnajduje dr Martę Shearing (Rachel Weisz), z którą często się stykał w czasie badań. Ona również ma problem. Eric Byer prawdopodobnie nakazał eliminację także i naukowców z programów. Ona jedna ocalała w trakcie ataku psychopaty. Byer zrobi więc wszystko, by ją usunąć. Aaron odwiedzi panią doktor akurat w momencie, gdy odwiedzający ją agenci będą próbowali ją zabić pozorując samobójstwo. Uratuje jej życie, w zamian żądając jedynie pigułek, które mają pomóc mu utrzymać wysoką inteligencję. Lekarka i agent muszą połączyć swoje siły. Gdy Byer odkryje, że wciąż żyją, pośle za nimi wszystkich dostępnych agentów swej jednostki. Dr Shearing nie rozumie z obecnej sytuacji nic, ona tylko pracowała w służbie nauki. Aaron rozumie, nie wie jedynie, że ten, kto go ściga z taką zaciekłością, osobiście wciągnął go w program Outcom. Ma za to jeden cel: przeżyć.


Główny bohater, Jeremy Renner, zaskoczył mnie pozytywnie. Być może, że dla wielu lepiej kojarzony będzie dzięki filmowi Hansel i Gretel: łowcy czarownic, ale i tu radził sobie całkiem nieźle. Może dzięki fizjonomii w niczym nie przypominał agentów FBI, zawsze w garniturach i pod krawatami, a bardziej płatnego zabójcę, niczym maszynę wyszkoloną tylko i wyłącznie do pozbawiania innych życia. Dla zainteresowanych jego osobą, można go oglądać w - co prawda, jednosezonowym - serialu Drugi komisariat.

I oczywiście Edward. Norton, który w chwili gdy grał Byera, miał już czterdzieści dwa lata. Nie jest już tym samym niewinnym dzieciakiem, który podbijał serca ławy przysięgłych w Lęku pierwotnym, czy tym który przyjaźnił się z rabinem w Zakazanym owocu. W Dziedzictwie Bourne'a to mężczyzna dojrzały i zdecydowany, bezwzględny i okrutny, który sam tworzy dla siebie zasady i według nich działa. On nie cofnie się przed niczym. Zlikwidować znaczy zlikwidować, a decydując o czyimś życiu lub śmierci, nawet nie drgnie mu powieka. Odpowiednia charakteryzacja czyni zeń szefa jednostki, której - tak uważam osobiście - nie miały wcześniejsze części. I najważniejsze pytanie: zobaczymy jeszcze Erica Byera?


niedziela, 26 maja 2013

Czerwony smok

Tego filmu nie mogło zabraknąć w przeglądzie obrazów z Edwardem Nortonem. Choćby i dlatego, że w telewizji można teraz oglądać serial oparty na motywach tej samej powieści pt. Hannibal, gdzie w rolę tytułowego Hannibala Lectera wciela się niesamowity Mads Mikkelsen (Polowanie, Kochanek królowej, Casino Royale), a rolę Willa Grahama - Hugh Dancy, znany choćby z filmu Histeria - romantyczna historia wibratora.

Agent specjalny FBI, Will Graham (Edward Norton), kilka lat temu miał przyjemność, bądź nie, zależy jak kto się zapatruje na blizny po ranach ciętych na ciele, współpracować z wybitnym psychiatrą, jakim bez wątpienia był dr Hannibal Lecter. Poszukując mordercy, Graham ostatecznie odnalazł go w Lecterze, czego o mało nie przypłacił życiem. Teraz żyje sobie spokojnie, porzuciwszy karierę w FBI, wraz z rodziną mieszka na Florydzie, podczas gdy Hannibal Lecter przebywa w szpitalu psychiatrycznym o zaostrzonym rygorze, za kuloodporną szybą. Aż pewnego dnia zjawia się u niego były szef, Jack Crawford (Harvey Keitel) i prosi Willa o pomoc w rozwiązaniu sprawy seryjnego mordercy, zwanego przez prasę Zębową Wróżką, który do tej pory zabił dwie rodziny. Początkowo Will oponuje, w końcu jednak zgadza się, licząc, że po konsultacjach będzie mógł wrócić do swego małego raju.


W toku sprawy okazuje się jednak, że osobowość mordercy i jego działania są o wiele bardziej skomplikowane, niż by agenci początkowo przypuszczali. Koniecznym staje się zasięgnięcie opinii specjalisty. I to najlepiej specjalisty wybitnego. Will będzie musiał ponownie spotkać się z drem Lecterem. Po raz pierwszy od dnia, w którym ten wbił mu nóż w brzuch, mając zamiar go zabić. Wspólnymi siłami będą chcieli, a przynajmniej Will, za wszelką cenę schwytać psychopatę, jakim bez wątpienia jest Zębowa Wróżka. Od tej pory, nikt kto zetknie się z Willem, nie będzie już bezpieczny, o czym przekona się dziennikarz plotkarskiej gazety, Teddy Lounds (Philip Seymour Hoffman).

Pierwszym z filmów powstałych na podstawie serii powieści Thomasa Harrisa było w 1991 roku Milczenie owiec, z Jodie Foster i Anthonym Hopkinsem w rolach głównych. To dzięki temu obrazowi postać Hannibala stała się postacią kultową. Czerwonemu smokowi, powstałemu w roku 2002, który wyszedł z rąk Bretta Ratnera, zarzucano przede wszystkim powielanie schematu z wcześniejszych obrazów. Osobiście się z tym nie zgadzam, bo Czerwony smok, zarówno książka, jak i film, ma swój własny klimat, w którym opowiadany jest początek całej historii, którą będziemy później śledzić w następnych częściach. Ostatnia scena wprowadza nas już w Milczenie owiec. A duet Willa Graham - dr Lecter stanowi niezwykłą parę i tak różną od pary Clarice Starling - dr Lecter. Zwłaszcza Norton, choć to Hopkins wydaje się tu ważniejszy, świadomie bądź nie, przejął od starszego kolegi po fachu tę pełną grozy nieruchomość ciała w czasie rozmów i brak mimiki twarzy, nawet gdy w środku grają emocje. Warto obejrzeć Czerwonego smoka, bo przecież aby zrozumieć istotę zła, musisz wrócić do początku.

Rozgrywka

To film, w którym samo czytanie nazwisk obsady wystarczy, by poczuć bezbrzeżną radość. I lekkie podniecenie na samą myśl o seansie. Reżyser Frank Oz zebrał śmietankę gangsterską aktorów i stworzył obraz, w którym do końca nie mamy pewności: uda się, czy się nie uda ;-)

Nick (Robert de Niro) od ponad dwudziestu lat pracuje jako złodziej. Nie ma na świecie miejsca, do którego nie potrafiłby się dostać. Nie ma takiego sejfu, którego by nie otworzył. Ma jednak swoje zasady: nigdy nie przystępuje do skoku nieprzygotowany, nigdy nie bierze do współpracy nieznanych sobie ludzi i nigdy nie pracuje na własnym podwórku. Tu, w Montrealu, prowadzi sympatyczną knajpę, nad którą ma mieszkanie, jest w jego życiu też piękna kobieta, stewardessa Diane (Angela Bassett), z którą chciałby się wreszcie ustatkować. Ona zaś stawia warunek: nigdy więcej skoków. I Max bez wątpienia zgodziłby się z nią, gdy nie jedna sprawa. Otóż stary przyjaciel, Max (Marlon Brando) prosi go o wykonanie ostatniego skoku i to w dodatku na miejscu, w Montrealu. Do Urzędu Celnego trafiło bowiem bezcenne berło, z którego sprzedaży zyski pozwolą im spokojnie przejść na zasłużoną emeryturę. Nick waha się, ale perspektywa sześciu milionów dolarów ostatecznie przekonuje go. No i w końcu czego nie robi się dla przyjaciela.


I wtedy do gry dołącza on. Jackie Teller (Edward Norton), polecony przez Maxa, ma razem z Nickiem przeprowadzić ten skok życia. W tym celu zatrudnia się w Urzędzie Celnym udając upośledzonego pomocnika sprzątacza. Mając dostęp do wszystkich pomieszczeń, zdobywa mapy, plany, specyfikacje i klucze. Właściwie wszystko, co mogłoby być potrzebne do przeprowadzenia tak zuchwałego napadu. Wydaje się jednak, że skok ten z góry skazany jest na porażkę. Co chwila pojawiają się nowe, nieprzewidziane okoliczności, z którymi nasi bohaterowie muszą radzić sobie na bieżąco. I w dodatku improwizować. Wreszcie nastaje dzień skoku. I dopiero, gdy Nickowi uda się wejść do budynku Urzędu, zaczną się dziać niesamowite rzeczy.


Norton stając u boku deNiro i Brando udowadnia po raz kolejny swoim fanom to, co oni już od dawna wiedzieli. Że jest świetnym aktorem, który potrafi sobie poradzić z każdą rolą. Jego postać jest wyrazista i autentyczna, nawet kiedy zachowuje się jak urażony pięciolatek, któremu zabrano zabawkę. Poczucie niedocenienia i braku szacunku zmusi go do działań, których w planie skoku na pewno nie było, a które na koniec odmienią jego losy. Czy na lepsze, to już musicie sprawdzić sami.


Podziemny krąg

Wiem, że długo mnie tu nie było, ale mam nadzieję, że sami rozumiecie: sesja, egzaminy, praca, a po drodze nowe premiery w kinach i najpiękniejszy finał Ligi Mistrzów na świecie. Ale dziś, z samego rana, nadrabiam dla Was to, co powinnam zrobić już dawno. I to z nawiązką ;-)

Poznajcie Jego, który jest narratorem całego filmu. On (w tej roli Edward Norton) przez cały film nie zdradzi widzom swojego imienia. Pracuje w korporacji i jest rzeczoznawcą. Od niedawna cierpi na bezsenność. Ciężką bezsenność, która nie pozwala mu funkcjonować i powoduje psychiczne, niewyobrażalne wręcz cierpienie. Nie mogąc uzyskać leków na sen, znajduje inny sposób, by pokonać bezsenność. Zaczyna chodzić na mitingi dla osób zmagających się z różnymi problemami: alkoholicy, mężczyźni z rakiem jąder, gruźlicy. Uwalniane tam emocje pozwalają mu znów spać zdrowym snem. Do czasu, gdy na spotkaniu mężczyzn z rakiem jąder pojawi się Marla (Helena Bonham Carter), tym samym przywracając naszego bohatera w poprzedni stan nieustannego czuwania. Wkrótce potem w jego życiu pojawi się poznany w samolocie producent mydła, Tyler Durden (Brad Pitt). Tyler wywróci życie głównego bohatera do góry nogami.

Ten lekko pokręcony, ocierający się o psychopatię, mężczyzna w skórzanej kurtce i przyciemnianych okularach wciągnie Narratora w mroczny i brutalny świat walk na pięści. Wspólnie stworzą krąg, organizację, która istnieje tylko nocami, gdzie mężczyźni w czasie walki mogą jednocześnie pozbywać się nadmiaru emocji lub po prostu poczuć się wojownikami. Pierwsza zasada kręgu: o kręgu się nie mówi. Z czasem walki stają się coraz bardziej brutalne, popularność kręgu rośnie, Tyler wymyśla wciąż nowe zadania dla jego członków. Eskalacja przemocy przenosi się z kręgu na ulice, a z ulic ich miasta do innych wielkich miast Ameryki. Krąg jest wszędzie.


Wtedy właśnie Tyler zaczyna tworzyć armię. Armię regularnych wojowników, która swe działania rozwija na coraz większą skalę, by ostatecznie przygotować największy w historii zamach na dzielnicę finansową. Narrator czując się przez przyjaciela coraz bardziej odsuwany, postanawia temu zapobiec. Finał wydarzeń mu się nie spodoba, w końcu nie każdy jest przygotowany na zmierzenie się z własnym szaleństwem.

Choć ten film niewątpliwie należał do Brada Pitta (z którym współpraca po filmie Siedem najwidoczniej przypadła reżyserowi Davidowi Fincherowi, obaj panowie zagrali tu na wysokim poziomie. Cierpiący na bezsenność Norton porusza się niczym prawdziwy zombie, który dopiero co powstał z ziemi. Właściwie nie wiadomo, czy świat oglądany z jego perspektywy, jest światem jawy, czy światem snu. Dopiero pojawienie się Tylera daje mu kopa i energię do życia, niekoniecznie pozytywną. W pamięć zapada szczególnie scena, w której Tyler wylewa przyjacielowi na dłoń kwas i trzyma go za rękę, w czasie gdy kwas powoli wyżera mu skórę. Dopóki narrator nie nauczy się godzić z bólem i przyjmować go.

czwartek, 16 maja 2013

Zakazany owoc

Ten film to debiut reżyserski Edwarda Nortona. Ciężko mi zdecydować, czy lepszym jest aktorem, czy reżyserem, grunt, że całość wyszła całkiem sensownie. Nie zabrakło również dużej dozy poczucia humoru.


Na początku było ich dwóch. Brian (Edward Norton) to irlandzki katolik. Jake (Ben Stiller) to syn żydowskiej rodziny bankierów. Jeszcze kiedy byli dziećmi, poznali się i od razu zaprzyjaźnili. Również wtedy pojawiła się ona. Anna (Jenna Elfman) była wymarzonym kumplem dla dwóch chłopców i od dnia, w którym uratowała im tyłki w szkolnej bójce stali się nierozłączni. Potem Anna wyjechała do Kalifornii, a przyjaźń chłopców jeszcze bardziej się zacieśniła. Brian został księdzem, Jake - rabinem, wspólnie zaś stworzyli brygadę Boga, stawiając sobie za cel odświeżenie swoich religii. I oto wraca ona. Anna. Dziś jest piękną blondynką, pracującą po sto godzin tygodniowo. Dla swych przyjaciół zawsze znajdzie czas. Dla jednego z nich wkrótce będzie miała nie tylko czas. Między Anną i Jake'm zacznie iskrzyć, mimo iż Anna nie jest żydówką, nie może więc być mowy o jakimkolwiek poważnym związku z rabinem. Nieświadomy niczego Brian również zaczyna, wbrew sobie, czuć coś więcej do przyjaciółki z dzieciństwa. On, w przeciwieństwie do Jake'a, jest w gorszej sytuacji, ślubował celibat, nie powinien więc nawet marzyć o tym, że do czegokolwiek dojdzie między nim a Anną. Jake zaś nie potrafi się zdecydować, co jest dla niego najważniejsze: ukochana kobieta, czy stanowisko przełożonego synagogi, o którym marzył. Gdyby jeszcze ukochana była żydówką, byłaby idealną żoną dla rabina. Ale nie jest. I co z tym fantem zrobić? W końcu Brian zbiera się na odwagę, by powiedzieć Annie prawdę o swoich uczuciach. Trafi jednak na najgorszy z możliwych momentów.


Mało jest chyba ludzi, którzy w ogóle tego filmu nie widzieli. Norton w roli katolickiego księdza jest cudowny. Może tylko mnie wydaje się tu być niesamowicie podobny do młodego Brada Pitta. I sutanna. Podobnie jak w przypadku Ewana McGregora w Aniołach i demonach, sutanna dodaje mu uroku. I seksapilu. Cóż poradzić. Mam kilka ulubionych scen w tym filmie, a jedną z nich jest ta otwierająca. Moment, w którym barman mówi Holy shit! zawsze mnie rozbawia. A Was?


piątek, 10 maja 2013

Co w trawce piszczy?

A w trawce piszczy nie byle co. Bo i trawka (tak, ta indyjska) odgrywa pewną rolę w tym filmowym przedsięwzięciu. 

Bill Kincaid (Edward Norton) jest profesorem filozofii na jednym z czołowych uniwersytetów. Wkrótce być może zostanie zatrudniony przez Harvard. Skupiony całkowicie na zgłębianiu filozofii, od starożytnej po współczesną, nie ma czasu na życie prywatne. Ani dla rodziny. Rodzinę Billa otacza mgiełka tajemnicy i mężczyzna chyba wolałby, żeby już tak pozostało. Bo Bill ma brata. Brata bliźniaka, Brady'ego (podwójna rola Nortona), którego głównym zajęciem są nowatorskie uprawy marihuany i tworzenie nowych gatunków, przystosowanych do warunków panujących w Oklahomie. 


Oprócz brata ma jeszcze matkę (Susan Sarandon), która obu chłopców wprowadziła w kolorowy świat marihuany, a teraz mieszka w domu opieki. Bill wolałby już ich nie spotkać więcej, ale Brady potrzebuje jego pomocy. Z pomocą przyjaciela zawiadamia brata o swojej śmierci, wie bowiem, że tylko w ten sposób może go ściągnąć do domu. Kiedy Bill odkrywa oszustwo, chce natychmiast wyjechać, Brady jednak usilnie namawia go do pozostania. I przedstawia mu plan, w którym informacja o bliźniakach powinna pozostać tajemnicą. Wydarzenia wymykają się coraz bardziej spod kontroli, zwłaszcza gdy w akcję wmiesza się poznany przez Billa w samolocie żydowski ortopeda. Uroku całej sytuacji dodają kobiety związane z bliźniakami: spodziewająca się dziecka żona Brady'ego, Colleen (Melanie Lynskey) i zaprzyjaźniona z Billem poetka Janet (Keri Russell).


Zupełnie nie wiem, dlaczego film zaklasyfikowano między innymi jako thriller, jako komedia - rozumiem, ale thriller? I dramat? Być może fakt, że trupów w nim nie brakuje, przyczynił się do tego zaszufladkowania, jest to jednak niepotrzebne nadużycie wobec gatunku filmowego, jakim jest thriller. To dobra, lekka komedia, którą Edward Norton zdecydowanie uratował swoją osobą. Wygląda na to, że bardzo lubi grać podwójne role, tu, gdzie musiał być raz jednym, raz drugim bliźniakiem, poradził sobie bardzo dobrze. Jeśli ogląda się Co w trawce piszczy? z napisami, lub z kiepskim lektorem, można usłyszeć zabieg, który udaje się chyba jedynie najlepszym. Otóż Brady mówi akcentem południowych stanów Ameryki, natomiast profesor Bill jest tego akcentu pozbawiony, a to wszystko w wykonaniu jednej tylko osoby: Edwarda Nortona.


wtorek, 7 maja 2013

Więzień nienawiści

To film, który zapada w pamięć. A widoku Edwarda Nortona z wytatuowaną swastyką na piersi nie zapomnę chyba nigdy. Scenarzysta David McKenna i reżyser Tony Kaye wspólnymi siłami przygotowali dla widzów obraz pełen nietolerancji, nienawiści i agresji. Czy uzasadnionej i jaki przyniosła efekt, widzowie muszą odkryć sami.


Pierwszym narratorem jest Danny Vinyard (Edward Furlong). Poznajemy go w dniu, gdy jego starszy brat wychodzi z więzienia, a nauczyciel angielskiego niszczy pracę poświęconą Hitlerowi oraz Mein Kampf i nakazuje mu opisanie historii brata i sposobu, w jaki wpłynęła na życie całej rodziny. Drugi narrator to starszy brat Danny'ego, Derek (Edward Norton). Właśnie wyszedł z więzienia po odsiedzeniu trzech lat więzienia za zabójstwo czarnoskórego włamywacza. Derek jest, a właściwie był trzy lata temu, czynnym neonazistą, dumnie noszącym na piersi swastykę i napis White Proud. Trafił do więzienia, w którym co prawda biali trzymają z białymi, czarni z czarnymi, a Latynosi z Latynosami, ale interesy robi każdy z każdym, bez względu na rasę. Manifest Dereka przeciwko takiemu postępowaniu kończy się wymierzeniem srogiej kary przez pozostałych przebywających w więzieniu skinheadów. Derek miał jednak w więzieniu sojusznika. Czarnoskórego Lamonta (Guy Torry), który nie zważając na jego złowrogie milczenie, w czasie wspólnej pracy w pralni non stop do niego mówi. Ta dziwnie zadzierzgnięta przyjaźń odmieniła Dereka. Kiedy wychodzi z więzienia, nie chce już być neonazistą, porzuca rasowe uprzedzenia i zrywa z dawnymi kumplami. A przynajmniej próbuje. Wydaje się bowiem być świadomy, że raz posadzoną nienawiść naprawdę trudno wyplenić. Zwłaszcza, gdy swym zasięgiem zagarnia mu brata. Danny wpatrzony w brata jak w obraz, chce iść w jego ślady. Start już ma: jego nienawiść do czarnoskórych powoduje konflikty w szkole. I to niebezpieczne konflikty.


Czarno-białe retrospekcje z dawnego życia chłopców, niekoniecznie w kolejności chronologicznej, prezentują widzom drogę, jaką obaj bracia przebyli i jakie wydarzenia miały wpływ na ich dzisiejsze życie. Danny spisujący historię brata, a tym samym i swoją. Młodszy brat decyduje się również na przywołanie wspomnień, które, być może że jedynie według niego, leżą u podstaw fascynacji Dereka neonazizmem.

Nortona zobaczymy w tym filmie w wielu wcieleniach: będzie najstarszym synem, który fascynuje się afroamerykańską literaturą, a który wkrótce straci ojca, będzie neonazistą niekontrolującym swojego gniewu, gotowym skierować go także przeciwko rodzinie, będzie sponiewieranym więźniem, ale będzie też bratem, który opuści więzienie i zrobi wszystko, by ocalić rodzinę przed zgubnym wpływem tego, co go zniszczyło. Jego przemiana dla mnie była tak niezwykła, że dłuższy moment czekałam na 'haczyk', wydawało mi się oczywiste, że to podwójna gra. Ale nie. To była po prostu nowa siła w nim. Siła do sprowadzenia swojego życia na inny, lepszy, tor.


piątek, 3 maja 2013

Wszyscy mówią: kocham cię

Choć rola Nortona w tym filmie jest przede wszystkim epizodyczna, to jednak sam fakt, że zagrał u Woody'ego Allena, u boku tak wielu gwiazd, przemawia za tym, by jednak ten film zobaczyć. Poza tym, Moi Drodzy, w końcu to Allen, a jego filmy często potrafią jedno: wprawić człowieka w zabawne osłupienie. Zwłaszcza, że ten akurat obraz jest dodatkowo allenowskim ... musicalem. Musicie przyznać, że tego jeszcze nie było.


Joe Berlin (Woody Allen) jest pisarzem mieszkającym w Paryżu. Dawno temu rozwiódł się z żoną, Steffi (Goldie Hawn), wciąż jednak utrzymuje kontakty z nią i ich wspólną córką, Djuną DJ Berlin (Natasha Lyonne). Ona właśnie jest narratorem tej niecodziennej historii niezwykłej rodziny. Po rozwodzie z Joem, Steffi wyszła za mąż za Boba Dandridge'a (Alan Alda) i wspólnymi wysiłkami ogarniają ilość pociech w domu. Skylar (Drew Barrymore) właśnie zaręczyła się z Holdenem (Edward Norton), co nie przeszkadza jej ani trochę, gdy poznaje byłego więźnia, Charlesa (Tim Roth). Jej młodsze siostry, Lane i Laura (Gaby Hoffmann i Natalie Portman) podkochują się w tym samym koledze ze szkoły. Nagromadzenie uczuć na metr kwadratowy zaczyna powoli przekraczać normę, gdy Joe poznaje Von (Julia Roberts) i podbija jej serce, dzięki pomocy DJ. Ta bowiem zna najskrytsze myśli i marzenia Von, ponieważ razem z przyjaciółkami podsłuchuje jej sesje terapeutyczne. Wszyscy razem zaś tańczą i śpiewają, oczywiście o miłości, nawet w tak szacownym miejscu jak kaplica pogrzebowa.


Ogląda się to z przyjemnością, zwłaszcza z perspektywy widza, który większość występujących tu aktorów widział już w innych filmach, w innych kreacjach, które przyniosły im międzynarodową sławę i uznanie. Alan Alda, znany z serialu M.A.S.H. bez lekarskiego kitla i munduru jest podobnie zachwycający, choć może poczucie humoru ma tu mniej wyraziste. Drew Barrymore dopiero będzie aniołkiem Charliego, a Edward Norton nieubłaganie przypomina w tym filmie Matthew Perry'ego, czyli Chandlera z serialu Przyjaciele. I oczywiście sam mistrz, Woody Allen. Odnoszę bowiem wrażenie, że on nie zmienił się przez te lata ani trochę. Zresztą, oceńcie sami ;-)


Lęk pierwotny

Napis na plakacie reklamującym Lęk pierwotny głosił: Jeśli masz dwa oblicza, prędzej czy później zapomnisz, które z nich jest prawdziwe. Słowa te doskonale oddają to, z czym zarówno bohaterowie, jak i widzowie będą musieli zmierzyć się w tym właśnie filmie.


Martin Vail (świetny Richard Gere) to wzięty adwokat, słynący z tego, że broni nawet tych, których wina jest bezsprzeczna, bowiem dzięki swoim umiejętnościom potrafi zapewnić im korzyści przy jak najmniejszych perturbacjach sądowych. Kiedyś pracował w prokuraturze stanowej, ale odszedł ze względu na szerzącą się tam - o ironio! - nieuczciwość. Teraz zaś decyduje się na wzięcie sprawy, która z pewnością przyniesie mu rozgłos i sławę. Aaron Stampler (w tej roli Edward Norton) to dziewiętnastoletni ministrant, członek chóru kościelnego, który zostaje aresztowany za bestialskie morderstwo na arcybiskupie. Złapano go w czasie próby ucieczki z domu arcybiskupa, w zakrwawionych ubraniach i przerażonego, na narzędziu zbrodni były jego odciski, w apartamencie kapłana pełno było pozostawionych przez niego śladów. Dla mediów, społeczeństwa, prokuratora i ławy przysięgłych Aaron jest winny i powinien zostać skazany na karę śmierci. Mimo to Vail podejmuje się obrony chłopca pro bono, mając do dyspozycji jedynie jego zeznanie o obecności trzeciej osoby w pokoju arcybiskupa. Na sali sądowej przyjdzie mu zmierzyć się z Janet Venable (Laura Linney), z którą kiedyś miał romans, a która pragnie udowodnić wszystkim, że jest naprawdę dobrym prokuratorem. Martin wraz ze swoimi asystentami rozpoczyna własne śledztwo, chcąc przechylić szalę szczęścia na korzyść Aarona. Z każdym kolejnym krokiem wychodzą na jaw coraz ciekawsze sprawy, zwłaszcza gdy odkrywają, że arcybiskup niekoniecznie był tym, za kogo starał się uchodzić w oczach społeczeństwa. Tymczasem zaprzyjaźniona psycholog (Frances McDormand) rozpoczyna rozmowy z Aaronem. Na prośbę Martina chce dowiedzieć się o chłopcu jak najwięcej, ponieważ każdy nowy element rzucający jaśniejsze światło na ministranta z śliczną niewinną twarzą może go uratować przed krzesłem elektrycznym. Moment, w którym odkryje, że Aaron cierpi na klasyczne rozdwojenie jaźni, wprowadzi film (oraz widzów) na zupełnie nowy tor.

Norton w podwójnej roli jest naprawdę dobry. Trudno się dziwić, że właśnie ta kreacja zwróciła na niego uwagę krytyków filmowych. Nie bez znaczenia jest tu zapewne rola reżysera, Gregorego Hoblita, ale to jednak Edward własną techniką, gestami, zachowaniami, przekonuje widza do swojej postaci. Aaron wydaje się być tak spokojnym i wrażliwym, wręcz zmaltretowanym przez życie i ludzi, chłopcem, że kiedy pojawia się jego alter ego, patrzy się na to z niedowierzaniem. Finał filmu sprawi, że niedowierzanie zamienić może się w konsternację i szok. Chyba, że ktoś czytał wcześniej książkę. Stworzona sceneria, przez którą poza szarością, nie przebijają się żadne inne kolory trzyma nas w napięciu, podobnie jak i muzyka, wśród której dominującym motywem jest przejmujący utwór Cancao do Mar.


środa, 1 maja 2013

Maj z...

Mężczyzna, którego wybrałam na miesiąc maj, uznawany jest za jednego z najciekawszych i najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia. Można jednak z powodzeniem zamienić stwierdzenie 'młode pokolenie' na 'ostatnie dwudziestolecie', ponieważ osiemnastego sierpnia nasz bohater skończy czterdzieści trzy lata.

Pochodzi z Bostonu, gdzie mieszkał z rodzicami i dwójką rodzeństwa. Ojciec był prawnikiem, matka wykładała literaturę angielską. To, że najstarszy syn zainteresował się teatrem, rodzina zawdzięczała opiekunce, która wciągnęła chłopca w świat przedstawień teatralnych. Zanim jednak na dobre zagościł na deskach teatru, studiował historię na uniwersytecie w Yale, a także astronomię i filologię japońską. Znajomości języka japońskiego zawdzięczał pobyt w Osace, gdzie pracował w The Enterprise Foundation. Po powrocie do Stanów zaczął występować w przedstawieniach na Broadwayu. Na ekranie pojawił się po raz pierwszy w 1994 roku, grając epizody w filmie Only in America. Jednak to kolejny obraz otworzył młodemu aktorowi drzwi do zawrotnej kariery. Za Lęk pierwotny, w którym pojawił się u boku Richarda Gere'a, otrzymał Złotego Globa i nominacje do Oscara oraz trzech innych nagród. Efektem sukcesu były propozycje zagrania w filmach takich reżyserów jak Woddy Allen czy Milos Forman.

Typowany do roli w Szeregowcu Ryanie, zrezygnował z niej na rzecz Więźnia nienawiści i dzięki temu doczekał się kolejnej nominacji do Oscara. Mimo gry w tak wielu filmach, od zawsze fascynowała go reżyseria. Jego debiut po drugiej stronie kamery miał miejsce w 2000 roku, kiedy to podjął się wyreżyserowania Zakazanego owocu, w którym jednocześnie zagrał jedną z głównych ról. Planowany na ten rok film Osierocony Brooklyn również będzie efektem podwójnego talentu tego mężczyzny.

Na co dzień zajmuje się działalnością charytatywną, przeznaczając spore części swych aktorskich gaż na jej finansowanie. Jest fanem muzyki rockowej i fotografem. I właściwie, poza kilkoma wzmiankami o jego związkach z Courtney Love, Salmą Hayek czy (podobno) Cameron Diaz, nic więcej o nim nie wiadomo. To człowiek, który bardzo strzeże swej prywatności. Podobno jeździ metrem. Podobno ma licencję pilota. Mówi się o nim: aktor, nie celebryta. Uważa on, że ochrona prywatności jest konieczna, by być wiarygodnym aktorem: Jak mają mi uwierzyć, jeśli przeczytają w prasie, co jem, czym jeżdżę i z kim sypiam?

Chyba już wiadomo, kto to, czyż nie?

Panie i Panowie, przed Wami...

Edward Norton