sobota, 7 września 2013

Gangster Squad. Pogromcy mafii

Filmy z kategorii gangsterskich, to właśnie to, co tygryski (w tym wypadku ja) lubią najbardziej. W przypadku Gangster Squad dodatkową zachętą jest fakt, że pod tym samym tytułem istnieje książka, napisana w reporterskim stylu, rzetelna opowieść o walce z gangsterami w cieniu najsłynniejszych liter na świecie. Od razu muszę jednak uprzedzić, że film z ową świetną książką nie ma nic wspólnego. Albo ma niewiele. Bo główni bohaterowie niby są, główny antagonista również, podobnie najważniejsze akcje. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Mimo to, zarówno książka, jak i film są przyjemnym dla oka (do czytania i do oglądania) dziełem.


Na początku lat pięćdziesiątych XX wieku policja w Los Angeles, nie potrafiąc poradzić sobie z napływem mafiosów różnego pochodzenia, nasilającymi się porachunkami między nimi i wciąż rosnącą falą przestępczości, zdecydowała się na radykalny krok. Komendant (Nick Nolte) powołał do istnienia tajną jednostkę, której celem była walka z gangsterem Mickeyem Cohenem (Sean Penn) i pokonanie go wszelkimi dostępnymi, a niekoniecznie legalnymi, środkami. Do utworzenia tej grupy wybrany został sierżant John O'Mara (Josh Brolin), który z pomocą swej przenikliwej - jak na młodą Irlandkę przystało - małżonki, spośród wielu kandydatów, wybrał tych kilku, którzy mieli go w tej akcji wspomagać. Jako ostatni grupę zasilił sierżant Jerry Wooters (Ryan Gosling), w "posagu" wnosząc swą ukochaną, Grace Farraday (Emma Stone), która jednocześnie była damą do towarzystwa Cohena. Panowie zdają sobie sprawę, że ich praca nie dość, że tajna, to w dodatku niedoceniana i niebezpieczna. Gdy Cohen odkryje, że szyki raz za razem psuje mu nie konkurencja, a lokalna policja zgrywająca się na bohaterów niczym z Dzikiego Zachodu, wyda wyroki śmierci na owych śmiałków. Rozpocznie się wyścig, kto kogo pierwszy dopadnie, a ofiary będą musiały ponieść obie strony.


Bardzo dobrze wypadł w tym filmie Josh Brolin, którego kojarzę jedynie z roli w Obywatelu Milku. Dał się zapamiętać, głównie przez swą niezłomną postawę i gotowość dopadniecia Cohena, choćby i martwego. Podobnie Sean Penn, znany choćby z filmu Jestem Sam, czy omawianego tutaj Wszyscy ludzie króla, który tworzy postać gangstera na granicy karykatury, a mimo to świetnie oddaje to, jacy byli gangsterzy w klimacie tamtych lat. Emma Stone zapada w pamięć dzięki kostiumom, bo jej związek z sierżantem Wootersem toczy się gdzieś obok całej akcji, a sama bohaterka, poza tym, że lawiruje między dwoma niebezpiecznymi facetami, nie ma za dużo do powiedzenia. O wiele bardziej uwagę przykuwa druga najważniejsza kobieta w filmie, czyli Mireille Enos w roli żony O'Mary, Connie. 


Wydaje mi się jednak, że Ryan Gosling w tym filmie nie do końca mógł się podobać. Albo powinnam powiedzieć, że nie wszystkim. Czegoś mi tu brakowało, być może przez fakt, że znałam całość historii dzięki wcześniejszej lekturze. W książce jego bohater był bardziej problematyczny i skomplikowany, był wyrazisty i zadziorny, a granica między dobrymi a złymi w jego przypadku była wręcz niewidoczna. W filmie tego brakuje, choć sygnalizowane jest na początku. Mimo to myślę, że brak wyrazistości postaci Jerry'ego w filmie to nie wina Ryana. Jeśli dostał taki scenariusz, to i tak wykrzesał chyba ze swego bohatera wszystko, co tylko się dało. Z pewnością rola nie zawsze działającego zgodnie z prawem brutala dla wrogów i dżentelmena dla swej kobiety rodem z filmów sprzed pół wieku, to rola, w której Gosling czuł się dobrze i świetnie się bawił. No i te kapelusze ;-) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz