czwartek, 24 października 2013

Zabić, jak to łatwo powiedzieć

Oglądanie tego filmu zaowocowało wnioskiem, który zdarza mi się kilka razy w ciągu roku. Otóż w ciągu całego seansu nie opuszczała mnie myśl, jak bardzo cieszy fakt, że jednak nie dotarłam na ten film do kina. Bo zdecydowanie żal by mi było wydanych na seans pieniędzy.


Przede wszystkim nie ufajcie opisowi filmu, który udostępnia dystrybutor. Zgodnie z nim główny bohater, Jackie Cogan (Brad Pitt) jest płatnym zabójcą, którego sława wyprzedza o kilka stanów. Można go wynająć do czarnej roboty i właśnie w takim celu przybywa do Nowego Orleanu: ma dokonać zemsty i odzyskać pieniądze. Czas pokaże, że zemsta będzie, a pieniądze stanowić będą jedynie jego wynagrodzenie. Ale po kolei. Cała historia zaczyna się, gdy facet o pseudonimie Wiewióra wpada na pomysł, by zorganizować napad na mafijnego pokera. Historia taka miała już miejsce, jednak ówczesny winowajca wykręcił się sianem, co w sytuacji powtórzenia się takiego napadu uczyni go automatycznym podejrzanym. Plan jest więc genialny w swej prostocie: Wiewióra i jego wspólnicy, Frankie (Scott McNairy) i Russell (Bob Mendelsohn) zgarniają całą pulę, zaś wina spada na Markiego Trattmana (Ray Liotta). Plan spełnia się w stu procentach. No, może nie do końca. Rozwścieczeni mafiosi pałają żądzą zemsty. W mieście pojawia się Jackie, który proponuje usunięcie całej czwórki, łącznie z Trattmanem, w którego niewinność tym razem wszyscy wierzą. Ale Jackie woli zdać się na opinię publiczną, a ta nie ma zamiaru ufać Trattmanowi, ani pozwolić, by znów uszło mu cokolwiek na sucho. Jackie chciałby też zagrać jeszcze kiedyś w pokera, a to nie będzie możliwe, jeśli wszyscy będą trząść portkami w obawie przed następnymi napadami. Rozpoczyna się polowanie.


Jak dla mnie - nudny. Naprawdę, widziałam już kilka filmów o płatnych zabójcach, jak choćby Tożsamość Bourne'a, Leon zawodowiec, czy Święci z Bostonu, i wiem, że można z tego zrobić kawałek naprawdę dobrego kina. A tutaj mamy kryzys, zupełnie jak ten ekonomiczny, o którym cały czas słyszymy w tle z przemówień Busha czy Obamy. Jedyne, co ratuje ten film, to - nie, nie Pitt, choć jest całkiem dobry - dialogi. Dialogi między bohaterami, zwłaszcza te, w których pojawia się Jackie Cogan, stanowią majstersztyk argumentacji i cynizmu. Aż się chce słuchać. Ale nie oglądać. Można sobie pobrać dokument tekstowy i przeczytać z zapartym tchem, pomijając wzrokiem sporą ilość przekleństw. Zwłaszcza ostatni monolog Cogana zapada w pamięć, a na pewno jego końcowe zdanie: W Ameryce nie chodzi o naród, tylko o interesy. Nic dodać, nic ująć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz