Ten film to debiut reżyserski Edwarda Nortona. Ciężko mi zdecydować, czy lepszym jest aktorem, czy reżyserem, grunt, że całość wyszła całkiem sensownie. Nie zabrakło również dużej dozy poczucia humoru.
Na początku było ich dwóch. Brian (Edward Norton) to irlandzki katolik. Jake (Ben Stiller) to syn żydowskiej rodziny bankierów. Jeszcze kiedy byli dziećmi, poznali się i od razu zaprzyjaźnili. Również wtedy pojawiła się ona. Anna (Jenna Elfman) była wymarzonym kumplem dla dwóch chłopców i od dnia, w którym uratowała im tyłki w szkolnej bójce stali się nierozłączni. Potem Anna wyjechała do Kalifornii, a przyjaźń chłopców jeszcze bardziej się zacieśniła. Brian został księdzem, Jake - rabinem, wspólnie zaś stworzyli brygadę Boga, stawiając sobie za cel odświeżenie swoich religii. I oto wraca ona. Anna. Dziś jest piękną blondynką, pracującą po sto godzin tygodniowo. Dla swych przyjaciół zawsze znajdzie czas. Dla jednego z nich wkrótce będzie miała nie tylko czas. Między Anną i Jake'm zacznie iskrzyć, mimo iż Anna nie jest żydówką, nie może więc być mowy o jakimkolwiek poważnym związku z rabinem. Nieświadomy niczego Brian również zaczyna, wbrew sobie, czuć coś więcej do przyjaciółki z dzieciństwa. On, w przeciwieństwie do Jake'a, jest w gorszej sytuacji, ślubował celibat, nie powinien więc nawet marzyć o tym, że do czegokolwiek dojdzie między nim a Anną. Jake zaś nie potrafi się zdecydować, co jest dla niego najważniejsze: ukochana kobieta, czy stanowisko przełożonego synagogi, o którym marzył. Gdyby jeszcze ukochana była żydówką, byłaby idealną żoną dla rabina. Ale nie jest. I co z tym fantem zrobić? W końcu Brian zbiera się na odwagę, by powiedzieć Annie prawdę o swoich uczuciach. Trafi jednak na najgorszy z możliwych momentów.
Mało jest chyba ludzi, którzy w ogóle tego filmu nie widzieli. Norton w roli katolickiego księdza jest cudowny. Może tylko mnie wydaje się tu być niesamowicie podobny do młodego Brada Pitta. I sutanna. Podobnie jak w przypadku Ewana McGregora w Aniołach i demonach, sutanna dodaje mu uroku. I seksapilu. Cóż poradzić. Mam kilka ulubionych scen w tym filmie, a jedną z nich jest ta otwierająca. Moment, w którym barman mówi Holy shit! zawsze mnie rozbawia. A Was?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz