wtorek, 5 listopada 2013

Titanic

Bez dwóch zdań. Przygoda z filmografią listopadową musiała zacząć się od tego właśnie filmu. Nie było innej możliwości. W dodatku, choć widziałam ten film kilka(naście) razy, zdecydowałam się na ponowne obejrzenie najważniejszych jego części.


Jest rok 1912. W porcie w Southampton stoi gotowy do wypłynięcia RMS Titanic, uznawany za niezatapialny, statek mający płynąć do Nowego Jorku. Dziś wszyscy wiemy, że nigdy tam nie dopłynął, bowiem w nocy z 14 na 15 kwietnia zderzył się z górą lodową. Dwie godziny później, przełamawszy się na pół, poszedł na dno, grzebiąc na dnie oceanu ponad tysiąc pięćset osób. Tyle historia. Teraz film. 


Rose DeWitt Bukater (Kate Winslet) wraz z matką Ruth (Frances Fisher) i narzeczonym Calem (Billy Zane) przybywa do Southampton, by na pokładzie Titanica wyruszyć do USA, gdzie ma poślubić Cala. W tym samym czasie Jack Dawson (Leonardo DiCaprio) marzący o emigracji do Stanów, w karcianej rozgrywce wygrywa bilet na Titanica, bilet do raju, można by rzec. Uzdolniony plastycznie młodzieniec zwróci swymi pracami uwagę Rose, ona zaś nie robiąc sobie nic ani z jego pochodzenia, ani ze swej matki, czy narzeczonego, nawiąże z nim znajomość, która w ekspresowym tempie przemieni się w gorące uczucie. Jedno z ich wieczornych spotkań przerwie góra lodowa, która uderzy w statek. Od tej pory wydarzenia zaczną toczyć się błyskawicznie.


Właściwie mogłabym fabułę tego filmu opowiedzieć od początku do końca i nikt nie mógłby potraktować tego opisu jako tzw. spoilera. Wszyscy już ten film widzieli. Ci, co nie widzieli, mają zapewne mniej niż dziesięć lat i prędzej czy później go zobaczą. Kasowy hit z 1997 roku jest spektakularnym widowiskiem, owocem ciężkiej i kreatywnej pracy wielu osób, o czym można przekonać się oglądając wszelkiego rodzaju filmy dokumentalne o tym, jak powstawał film. Przeglądając listę nagród, jakie otrzymał, z jedenastoma Oscarami włącznie, trudno mówić o tym, że to fatalny film. Wręcz przeciwnie. W tym filmie wszyscy twórcy wspięli się na wyżyny swoich możliwości, ci od kostiumów, scenografii, efektów specjalnych, muzyki, czy scenariusza. I sam reżyser: wielki James Cameron. To film, na fali popularności którego w filmografii na dobre rozgościła się Kate Winslet czy DiCaprio. Mnie jednak ten film nie przekonuje. Może inaczej. Przekonał mnie raz. Ten pierwszy. A potem było już tylko gorzej. Z każdym kolejnym seansem (a uwierzcie mi, było ich wiele, z czego większość przymusowa) traciłam nadzieję na to, że kiedyś znów polubię ten film. Opatrzył mi się, ot tak. 


I jeszcze Leo. Słodki, piękny, młody Leo, który gra tutaj tragicznego kochanka skazanego na zagładę, bo przecież innej przyszłości los dla tragicznych kochanków nie przewiduje. Słodki, że aż się robi niedobrze, dlatego po Titanicu ciężko zachorowałam na DiCaprio i nie byłam w stanie oglądać go już w żadnym filmie. Co się stało, że zmieniłam zdanie, dowiecie się już wkrótce. Chyba jednak nie można mu za dużo zarzucić, jeśli chodzi o grę w Titanicu. Mimo mojej niepochlebnej opinii, trzeba przyznać, że spisał się chłopak, a do roli, jaką przyszło mu grać, pasował wręcz doskonale. Czemu więc mnie nie zachwycił, trudno powiedzieć. Może to ogólny, światowy zachwyt sprawił, że moja opinia jest tą, która się z owego zachwytu wyłamuje. 


Wydaje mi się, że dwa epizody zapadają po tym filmie najbardziej w pamięć: scena w samochodzie i ta na dziobie statku. I oczywiście muzyka, zwłaszcza piosenka Celine Dion My heart will go on. Mnie natomiast zapadło w pamięć, gdy Rose próbowała siekierą trafić w kajdanki, którymi Jack przykuty był do kaloryfera. Aż dziwne, że nie odrąbała mu wtedy ręki ;-)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz