Na ten film czekaliśmy wszyscy. My, fani Leonardo DiCaprio, zaraz po tym, jak wyszliśmy z kina po kapitalnym filmie Quentina Tarrantino pt. Django, gdzie DiCaprio wcielił się w rolę właściciela posiadłości ziemskiej, lubującego się w mało humanitarnych zachowaniach wobec pracujących na plantacji niewolników. Imię bohatera, Candy, słodkie jak cukierek było dokładnym przeciwieństwem jego charakteru, prawdziwego charakteru, choć na pewno doskonale pasowało do przystojnego wyglądu.
Jay Gatsby (Leonardo DiCaprio) jest, wydaje się, człowiekiem znikąd. Mało kto wie o nim coś pewnego, choć tak na dobrą sprawę, śmietance towarzyskiej w zupełności to nie przeszkadza, dopóki Gatsby płaci za jedzenie, alkohol i inne przyjemności, których dostarczają przyjęcia w jego domu. Jego nowy znajomy, Nick (Tobey Maguire) poznaje go z małżeństwem Buchananów, Daisy (Carey Mulligan) i Tomem (Joel Edgerton). Nie wie jednak, że Jay i Daisy już się znają, kiedyś, w dawnych czasach, darzyli się głębokim uczuciem i nawet planowali wspólną przyszłość. Z planów nic nie wyszło, różnice klasowe i majątkowe między parą skutecznie udaremniły rozwój uczucia. Teraz Jay jest bardzo bogaty, Daisy zaś jest żoną innego. Uczucie, jakim Jay kiedyś ją darzył, pozostało niezmienne. Czy ukochana kobieta wciąż czuje do niego to samo? I czy w latach dwudziestych XX wieku można było uciec konwenansom i być szczęśliwym mimo to?
Ekranizacja powieści Fitzgeralda, wyreżyserowana przez Baza Luhrmanna, zrobiona została z niesamowitym rozmachem. Te kolory, te światła, te stroje. I ci aktorzy. DiCaprio jak zawsze świetny. Nie mam pojęcia, jak on to robi, że wychodząc z kina po jednym filmie, człowiek już ma wielką ochotę na następny nowy film z nim w roli głównej. Pewne ruchy i mimikę ma opanowane do takiej perfekcji, że można by to już nazwać manierą, ale czy i Depp nie ma podobnej maniery? Przyjrzyjcie mu się dobrze i zobaczcie sami, czy w późniejszych filmach nie widzicie tego tiku kapitana Sparrowa? To znak rozpoznawczy świetnych aktorów, choć niektórzy mogliby ich za to krytykować. Dla mnie to jest jak podpis autora na dziele. Carey Mulligan doskonale wpasowała się w rolę eterycznej blondynki z początków XX wieku, podobnie jak kiedyś udało się to Emmie Stone w Gangster Squad. Z przyjemnością ogląda się tę parę na ekranie, a to, że widzowi wydaje się, że widzi iskry tylko po jednej stronie, jest właśnie ich zasługą.