Na pierwszy ogień w tym miesiącu poszedł film, za który Jude Law otrzymał nominację do Oscara w kategorii najlepszy aktor drugoplanowy i pięć innych nominacji. Dzieło dość długie, bo dwugodzinne, w reżyserii Anthony'ego Minghelli, z główną rolą Matta Damona. Tym więc, którzy za oglądaniem tego złotego chłopca z Hollywood nie przepadają, zdecydowanie ów obraz odradzam.
Tom Ripley (Matt Damon) na co dzień jest stroicielem fortepianów. Czasem jednak zastępuje kolegów na różnych chałturach, wykorzystując do tego swoją umiejętność gry na fortepianie. Właśnie podczas jednej z takich fuch spotyka Herberta Greenleafa (James Rebhorn), który jest przekonany, że Tom studiował wraz z jego synem w Princeton. Oczywiście, starszy pan myli się, ale Tom nie zamierza wyprowadzać go z błędu, widzi bowiem w tym okazję dla siebie. Herbert prosi Toma, by ten na jego koszt pojechał do Włoch i namówił jego syna, Dickiego (Jude Law) do powrotu do Stanów i objęcia posady w rodzinnej firmie. Już w Rzymie Tom poznaje Meredith Logue (Cate Blanchett), której przedstawia się podając się za Dickiego. Ich ścieżki jeszcze się skrzyżują, najpierw jednak Tom musi wykonać swoje zadanie. Dociera do miejscowości, gdzie mieszka Dickie z narzeczoną Marge (Gwyneth Paltrow) i wyjawia im, w jakim celu przyjechał. Dickie jednak nie planuje powrotu, wspólnie z Tomem chcą jednak wyciągnąć ze starszego pana Greenleafa jak najwięcej pieniędzy. Przy okazji Tom zdradzi Dickiemu swój największy talent: udawanie innych ludzi. Przyjaźń między panami rozwijać się będzie powoli i naznaczona będzie wybuchami agresji i zmianami nastroju u Dickiego. Ale Tom nie ma zamiaru zniechęcać się tymi napadami. Widząc, jak mogłoby wyglądać jego życie, trzyma się go konsekwentnie. Aż do dnia, w którym, wyglądająca na niewinną, kłótnia zapoczątkuje nowy rozdział w jego życiu. Rozdział, do którego zawsze dążył. I to nowe życie stanie się siecią misternie utkaną z samych kłamstw. Jedynym, który będzie cokolwiek podejrzewał, okaże się przyjaciel Dicka, Freddie (Philip Seymour Hoffman).
Muszę przyznać, że zanim dobrze przyjrzałam się Judowi Law, żeby ocenić za co otrzymał tyle nominacji, ten zniknął z ekranu. I to na dobre. Należą się więc słowa uznania dla Akademii, która w tak krótkiej grze aktora dojrzała walory godne uhonorowania. Postać Dickiego w wykonaniu Law jest wyrazista i ma charakter, co prawda, charakter nieznośny i kapryśny, aż by się chciało go zdzielić (o ironio!) wiosłem przez głowę, ale nie można zaprzeczyć, że to postać o wiele ciekawsza niż tytułowy pan Ripley. Szkoda, że wyjaśnienie związanych z nią wątków możemy usłyszeć jedynie z relacji osób postronnych. Po tym, jak zniknął, już do końca filmu szukałam sceny, w której mógłby się pojawić robiąc wszystkim ponury żart. Doskonale pasowałoby to do złożonej postaci Dickiego. Poza tym, Hollywood już nie takie zmartwychwstania widziało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz